Wreszcie, po prawie czterech tygodniach, odprowadzali Liz na prom, którym miała dopłynąć do dworca kolejowego w Oakland. Edwinie wydawało się, że ciotka nigdy nie przestanie płakać. Była zła na nich i na los za to, co jej wyrządził, zła, że straciła siostrę, zła, że Edwina odmówiła przyjazdu do Anglii, zła; że już niczego więcej na tym padole nie zdoła dokonać. W ciągu ostatnich miesięcy chyba zrozumiała, że przegrała swoje życie. Chwilami Edwina nie była pewna, czy Liz opłakuje śmierć siostry, czy własne rozczarowania. Pogodny zazwyczaj Ben również jej unikał.
Kiedy wrócili do domu, odprowadziwszy krewną na prom, wyczerpana Edwina opadła na krzesło. Dzieci także milczały. Nie wiedziały, co sądzić o ciotce, ale z pewnością jej nie lubiły. Raziło je, że bezustannie coś zarzucała Edwinie, wszystko miała im za złe i bez przerwy płakała.
– Nienawidzę jej! – zawołała Alexis w drodze do domu.
– Ależ, Alexis – strofowała ją łagodnie Edwina. – Na pewno tak nie myślisz.
– Właśnie że tak – odparła z przekonaniem Alexis, wyraźnie szczera. – Kazała ci pochować mamusine rzeczy, a nie miała do tego prawa – dodała.
– Nie pozbyłam się ich przecież – rzekła cicho Edwina. Może ciotka miała trochę racji? Może nadszedł na to czas?, pomyślała. Tyle że niełatwo było pozbyć się tak drogich im pamiątek. – Spakowanie ubrań nic nie znaczy – zapewniała siostrę. – Nie możemy schować mamusi. Wiesz, że zawsze będzie z nami.
Resztę drogi do domu dzieci przebyły w milczeniu, rozważając słowa Edwiny. Myślały o tym, że matka jest wciąż blisko nich, i o tym, jak bardzo Kate różniła się od swej siostry.
Rozdział czternasty
Nadeszła smutna rocznica śmierci Bertrama i Kate. Tego dnia ich dzieci wysłuchały na porannej mszy kazania poświęconego rodzicom. W serdecznych, ludzkich słowach ksiądz przypomniał zgromadzonym, jak dobrzy i współczujący dla bliźnich byli Winfieldowie. Siedzące w pierwszej ławce dzieci co chwilę ocierały łzy, z dumą słuchając pochwały pracowitego życia rodziców, których Bóg pobłogosławił potomstwem.
Po mszy Edwina zaprosiła kilkoro przyjaciół rodziny na lunch w ogrodzie. Po raz pierwszy od powrotu z tragicznej podróży na "Titanicu" przyjmowali gości. W to piękne majowe popołudnie świętowali równocześnie siódme urodziny Alexis. Pani Barnes upiekła na tę okazję wspaniały tort. W atmosferze pełnej ciepła i radości ludzie, których Edwina od roku prawie nie widywała, wyrażali zadowolenie, że są u Winfieldów. A ponieważ minął zwyczajowy okres żałoby, zapraszali dzieci do siebie.
Goście zauważyli, że Edwina wciąż nosi na palcu lewej dłoni pierścionek zaręczynowy, ksiądz w kazaniu wspomniał także Charlesa. Edwina, mająca już prawie dwadzieścia dwa lata, wyrosła na piękną pannę i była doskonałą partią. Ben spostrzegł, że przy stole kilku młodych mężczyzn przyglądało jej się z zainteresowaniem, i zdumiał się, że tak go to obeszło.
– To było przemiłe popołudnie – powiedział, gdy odnalazł ją siedzącą z dziećmi na huśtawce.
– Prawda? – rzekła z zadowoleniem, uważała bowiem, że ten dzień był odpowiednim hołdem złożonym jej rodzicom. – Chybaby im się spodobało – dodała z uśmiechem.
– Na pewno byliby z was dumni, zwłaszcza z najstarszej córki -powiedział Ben. Jakaż zdumiewająca z niej kobieta! Nie dziecko, nie dziewczyna, ale właśnie kobieta. – Przez ostatni rok bardzo dużo zrobiłaś dla rodziny.
Podziękowała mu uśmiechem, gdyż pochlebiły jej te słowa, wiedziała jednak, że równie wiele pozostało do zrobienia. Każde z dzieci potrzebowało jej pomocy, i to każde inaczej. Zwłaszcza Filip, który zamartwiał się, czy przyjmą go do Harvardu.
– Chciałabym móc więcej dla nich uczynić – zwierzyła się Benowi. – Przede wszystkim dla Alexis.
– Nie wyobrażam sobie, co jeszcze mogłabyś zrobić… – urwał, bo nadeszli goście, którzy chcieli się pożegnać i podziękować za przyjęcie.
Przed wyjściem opowiadali jeszcze Edwinie anegdoty o rodzicach, zwłaszcza historie, które przytrafiły się ojcu. Gdy wreszcie przedostatni gość opuścił dom, była zupełnie wyczerpana. W tym czasie w kuchni, pod opieką Sheili i pani Barnes, dzieci objadały się tym, czemu nie podołali goście. Edwina przeszła z Benem do biblioteki.
– Zauważyłem, że otrzymałaś wiele zaproszeń – powiedział Ben. Cieszył się jej powodzeniem, lecz ku swemu zdumieniu czuł równocześnie zazdrość i żałował jakby, że Edwinie skończyła się żałoba.
– Rzeczywiście. Ludzie są dla mnie bardzo mili – przyznała Edwina – ale niewiele się zmieni w moim życiu, mimo że przestanę nosić żałobę. Dalej mam ręce pełne roboty, a nikt nie może tego zrozumieć.
Bena ogarnęła ulga, choć wciąż nie dopuszczał do głosu swoich uczuć. Przecież to dziecko, córka jego najlepszego przyjaciela, i to ledwie dorosła! A jednak wiedział, że sam się oszukuje. Na jego twarzy pojawiło się zatroskanie. Edwina roześmiała się i podała mu kieliszek sherry.
– Nie miej takiej tragicznej miny. – Zbyt dobrze go znała, by zdołał ukryć przed nią swój nastrój.
– Nie jestem smutny – skłamał niezbyt przekonywająco.
– A jakże!… Przypominasz mi ciocię Liz. Czego się obawiasz? Że zhańbię siebie albo nazwisko Winfieldów? – zażartowała.
– Nie o to chodzi. – Wypił łyk sherry i odstawił kieliszek, uważnie patrząc na Edwinę. – Co zamierzasz zrobić ze swoim życiem? – Spojrzał na pierścionek na jej lewej ręce i przez głowę mu przemknęło, czy Edwina nie pomyśli, że zwariował. – Pytam poważnie – nalegał, co nieco ją zdziwiło. – Jakie masz plany teraz, po roku?
Zastanawiała się przez chwilę, jednakże odpowiedź znała już od dawna, od powrotu do domu.
– Będę robiła to samo co dotąd. Zamierzam się opiekować dziećmi. – Uważała to za oczywiste. Nie miała zresztą wyboru, jej życie miały wypełniać obowiązki wobec rodzeństwa. Dobrze pamiętała obietnicę, którą złożyła rodzicom, gdy wchodziła do łodzi ratunkowej. – Niczego więcej nie pragnę, Ben – rzekła z powagą.
Miała przecież dopiero dwadzieścia dwa lata! W mniemaniu Bena jej postawa graniczyła z szaleństwem.
– Ależ, Edwino, kiedyś będziesz tego żałowała! Jesteś za młoda, żeby resztę życia poświęcić wyłącznie rodzeństwu!
– Uważasz, że się poświęcam? Czy to źle? – spytała i uśmiechnęła się wzruszona, że tak bardzo przejmuje się jej losem.
– Nie ma w tym nic złego – powiedział łagodnie – ale niepotrzebnie rezygnujesz z innych doświadczeń. Potrzebujesz czegoś jeszcze w życiu. Twoi rodzice mieli o wiele więcej. Mieli siebie…
Obydwoje pomyśleli o słowach, których tego ranka użył ksiądz wspominając Kate i Bertrama, Edwina zaś oczami wyobraźni ujrzała życie, które miała dzielić z Charlesem, życie w jednej chwili przekreślone. Nie chciała nikogo innego, tylko Charlesa…
Ben popatrzył z uwagą na jej zadumaną twarz.
– Nie rozumiesz, o czym mówię, prawda, Edwino?
Zmieszała się na krótko.
– Ależ rozumiem – powiedziała cicho. – Chcesz, żebym była szczęśliwa, i jestem szczęśliwa tutaj, razem z dziećmi.
– I to wszystko, czego pragniesz?… – zawahał się, lecz trwało to jedynie krótką chwilę. – Chciałbym ci ofiarować o wiele więcej.
Edwina szeroko otworzyła oczy.
– Och, Ben… Ty?…
Nigdy nie przyszło jej do głowy, że Ben mógłby ją kochać. Początkowo on sam nie dostrzegał rodzącego się w nim uczucia, lecz w ciągu ostatnich miesięcy uświadomił sobie, co naprawdę czuje do Edwiny, a od Bożego Narodzenia myślał o niej bezustannie. Postanowił, że wstrzyma się z wyjawieniem swych uczuć przynajmniej do kwietnia, aż upłynie rok żałoby, teraz wszakże, spojrzawszy na nią, ze strachem pomyślał, że powinien był poczekać dłużej. Może później przyjęłaby jego propozycję inaczej.