Kiedyś wypędzono go z gospody, innym razem z miasta. Gdy kowal wysyłał go z jakimś poleceniem, gospodarze trzymali chłopaka przed domem, bojąc się jego spojrzenia. Nie dokuczano mu wprawdzie za bardzo, choć czasem boleśnie odczuwał niechęć otoczenia. Jeno był inaczej traktowany, bo był inny niż wszyscy, zrozumiał jednak, że tak będzie i w przyszłości, nauczył się więc z tym żyć.
Kowal Hanek bezlitośnie wykorzystywał Jeno w kuźni, w stajni, na podwórzu, przy studni. Chłopak jadł byle co, spał w szopie z narzędziami, skąd kowal stale musiał przeganiać zwierzęta, które nie wiadomo, jakim sposobem często tam się pojawiały. W końcu machnął ręką i dał sobie z tym spokój.
Jak kiedyś wokół chaty Gościchy, teraz wokoło kuźni Hanka chodziły psy, oswojone sarny, bocian, dwa żurawie i cała rodzina jeży, a pod strzechą gnieździły się jaskółki.
– Chcesz je trzymać, trzymaj – powiedział Hanek. – Ale sam musisz się zatroszczyć o ich pożywienie.
Starczy mi jednego darmozjada w domu i jednego w kuźni.
Polecenie było niezbyt trudne do wykonania, bo i do tej pory Jeno zajmował się zwierzętami bez niczyjej pomocy.
Kowal miał własnego syna, starszego od Jeno, ale ów Jaszek, syn Hanka, nie nadawał się do niczego.
Miał siedemnaście lat i dawno już powinien był umrzeć. Wiele lat temu, jeszcze w dzieciństwie, zapadł na jakąś dziwną chorobę, która nagle pozbawiła go władzy w nogach. Jednego dnia biegał po łąkach, następnego nie mógł już wstać o własnych siłach. Był jedynym dzieckiem Hanka, spokojnym, uśmiechniętym, skorym do żartów i psot. I w jednej chwili stał się kaleką, bez nadziei na wyzdrowienie. Chłopak rósł, ale nogi miał nadal jak u małego dziecka, niewiele grubsze od palca. Siedział w swoim posłaniu, czasem krzyczał okropnie, ale zwykle zachowywał się cicho i spokojnie. Ojciec czekał na śmierć chłopaka z dnia na dzień, bo kto widział, żeby żyło coś takiego, kiedy marli ludzie zdrowi i silni. Ponieważ jednak wbrew wszelkiemu spodziewaniu śmierć nie nadchodziła po Jaszka, ojciec zaczął go wykorzystywać do pracy w kuźni. Rano Jeno szedł do domu kowala, a tam już na podwórzu czekał Hanek. Kowal wynosił chłopaka z domu, a Jeno dźwigał go do kuźni, gdzie zadaniem Jaszka było pilnowanie ognia. Siedział tu i poruszał miech.
Jaszek miał naturę niezwykle poważną, choć czasem wbrew wszystkiemu lubił śmiać się i żartować.
Mógł to robić jedynie pod nieobecność ojca, bo ten nie uznawał takiego zachowania za właściwe.
Hanek nieszczęście syna postrzegał poprzez swoje grzechy i stale o to spierał się z ojcem Ambrożym.
– Bóg dał mi takiego syna, żeby mnie pokarać – narzekał kowal. – Mało mi mojej własnej roboty, muszę jeszcze wkoło niego chodzić.
– Bóg dał wam takiego syna, bo taka była jego wola – odpowiadał ojciec Ambroży. – Wcale was nie chciał karać, a tylko wypróbować. Jaszek wprawdzie nie chodzi, ale zobaczcie, ile w nim zdolności.
Niedługo już zabiorą go w świat, a wy będziecie jeszcze po nim płakać.
Ojciec Ambroży, franciszkanin a brat kowalowej żony, zamieszkał niedawno w klasztorze kanoników regularnych w Mstowie i bywał w domu siostry i jej męża częstym gościem. To on zauważył, że Jaszek przejawia nadzwyczajne skłonności do nauki. Jaszek bezbłędnie powtarzał wszystko, co tylko usłyszał, nawet jeśli było to powiedziane w obcym języku. Ojciec Ambroży nauczył go więc czytać, pisać i prowadził długie uczone rozmowy. Czytał mu jakieś trudne fragmenty z klasztornych książek, a potem przychodził i odpytywał. Wkrótce więc syn kowala mógł rozmawiać z uczonym mnichem jak równy z równym, a wokoło nikt nie miał pojęcia, o czym tak gadają godzinami, po łacinie i w dziwnych cudzoziemskich językach Jeno nie zaprzyjaźnił się z synem kowala. Widywali się tylko w kuźni, przy robocie, która nie sprzyjała rozmowom, Jaszek patrzył na ojcowego ucznia niezbyt życzliwym okiem Był od Jeno starszy, może zazdrościł mu sprawności, a ponadto zwykle jego myśli błądziły daleko i rzadko wokół spraw ziemskich. Bywało, że kowal musiał trzeźwić syna jedynym sobie znanym sposobem, razami po plecach.
Jaszek krótko zresztą pracował w kuźni. Któregoś dnia ojciec Ambroży przyprowadził trzech wielce poważanych uczonych, przed którymi Jaszek musiał zdać długi i trudny egzamin. Pod wieczór mnisi skończyli przepytywanie i jeden z nich oświadczył kowalowi, że postanowili wziąć Jaszka na utrzymanie klasztoru. Zapewniali mu dożywocie, jeśli zechce służyć im swoją pamięcią, i prosili Hanka o zgodę. Kowal namyślał się przez noc, ale przeważył argument jego żony, że do Mstowa niedaleko, więc kiedy tylko zechcą w jeden dzień dojdą tam i z powrotem. Rano więc Hanek powiedział: Zgoda.
Tej niedzieli kowal poszedł z synem do swojego kościoła po raz ostatni. Zwykle razem z Jeno nosili chłopaka lub wozili go na małym wózku, na długo przed nabożeństwem. Sadzali Jaszka w ławce wykupionej przez Hanka jakiś czas temu, Jeno wychodził na zewnątrz, gdzie pod kościelnym murem stał przez całe nabożeństwo. Po mszy zabierali chłopaka do domu.
Ojciec Ambroży, człowiek bardzo pobożny i wszystkim życzliwy, nie był zadowolony, że Jeno nie uczestniczy w nabożeństwach jak należy i uważał, że jego inność nie jest wystarczającym powodem, aby utrzymywać go w pogaństwie. Jeszcze w pierwszym roku pobytu Jeno w kuźni został on ochrzczony, a ojciec Ambroży osobiście zajmował się nawracaniem go na prawdziwą wiarę.
– Obowiązkiem każdego chrześcijanina jest miłować bliźniego i pomagać mu dotrzeć do prawdziwego światła – mówił, kiedy Hanek wyrażał niezadowolenie z tych praktyk. – To przecież tylko dziecko. Wy sami macie zasługę, żeście go wzięli od czarownicy, tedy doprowadźcie rzecz do końca, niech będzie jak inni.
Tak więc ojciec Ambroży zadbał o duszę Jeno, robiąc z niego chrześcijanina, choć tylko niektórzy z mieszkańców osady dostrzegli różnicę, bo dla większości pozostał kimś podejrzanym, synem czy wychowankiem czarownicy, przed którym lepiej mieć się na baczności. Jeno mógł chodzić do kościoła i jak inni uczestniczyć w nabożeństwach, ale wolał trzymać się na uboczu i jak dawniej przychodził do świątyni tylko po to, aby po skończonej mszy zabrać stąd Jaszka.
Noszenie Jaszka było niełatwe i kowal, kiedy ustalił już, że Jeno będzie mu pomagał, od razu przygotował sobie rzemień, aby przełamać opory ucznia. Jednakże krnąbrny Jeno tylko za pierwszym razem nie okazał zapału, potem wykonywał polecenia bez szemrania. Mistrz przypisywał to swojemu darowi przekonywania i nie wiedział, że Jeno ma własny powód, aby każdej niedzieli chodzić do kościoła.
Często widywano w nim pana Jakuba, który przyjeżdżał na mszę z żoną, córką i licznymi domownikami.
Pani Agnieszka tylko w wielkie święta pokazywała się u boku męża. Zgorzkniała i osamotniona niechętnie opuszczała dwór, a i tutaj najbardziej lubiła przebywać w swoich komnatach. Jedynie kluczy nie wypuszczała z ręki. Rządziła gospodarstwem twardą dłonią i choć czasy nie sprzyjały temu, nigdy jeszcze w spichrzach i komorach nie było tylu zapasów żywności: zboża, mięsa, piwa, suszonych ryb, serów, owoców i soli, a w komorach skór, szat i sprzętów.
Poród znowu wypadł jej przedwcześnie i znowu urodziła córkę, która zmarła ledwie po tygodniu, zanim nadano jej jakiekolwiek imię. Tym razem pan Jakub, który przyjechał do domu trzeciego dnia po porodzie, nawet nie odwiedził żony, zamkniętej w swoich pokojach.
Agnieszka, opuszczona i pełna żalu do całego świata, zaniedbała się coraz bardziej. Chodziła na co dzień w starej niebieskiej sukni i wyblakłym czepku i ludzie mówili, że bardziej przypomina służącą niż wielką panią. Mąż nie zabierał jej ze sobą, rzadko przyjeżdżali goście do Lipowej, więc Agnieszka uznała, że nie ma dla kogo się stroić. Kiedy czasami ktoś z sąsiadów zjawiał się w odwiedziny, najczęściej nie opuszczała swoich komnat, chyba że dopiero po tym, jak już wydano ze spichrzów wszystko, co było przeznaczone na poczęstunek. Zwykle nie było też tęgo wiele i jej skąpstwo zaczęło być znane w okolicy. Kiedyś, gdy przyjechali krewni pana Jakuba z Wielkopolski, kazała im przez służbę powiedzieć, że nie czuje się zdrowa i na razie nie ma nadziei, że prędko wydobrzeje. Bywało, że goście, bawiący w Lipowej przez dwa tygodnie, nie widzieli jej ani przez chwilę.