Nadeszła wkrótce, idąc wolno i starając się nie uronić kropelki. Napar był gorący, więc Jeno postawił miseczkę przed sobą i studził. Kiedy uznał, że już nie parzy, zanurzył palce w naczyniu, a potem zbliżył je do psiego pyska i wlewał do niego napar kropla po kropli. Po jakimś czasie uznał, że już wystarczy. Nie zdejmując drugiej ręki ze łba psa, odwrócił się i powiedział do Szczepana:
– Będę potrzebował pomocy. Podejdźcie powoli i chwyćcie go za pysk. Jest osłabiony po tym lekarstwie, ale jeszcze może ugryźć.
Szczepan bez wielkiej ochoty wykonał, o co go proszono. Trzymał obiema garściami zaciśnięty pysk psa, kiedy Jeno zwitkiem trawy czyścił rany, zakładał lekarstwo i owijał ciało zwierzęcia lnianymi szmatami. Kawałkiem rzemyka zawiązał łupki założone na łapę i zażądał dalszych rzemieni.
– Wydobrzeje – powiedział, kierując słowa do Aleny. – Ale trzeba go związać, bo inaczej gdy tylko poczuje się lepiej, zerwie opatrunki.
Kiedy przyniesiono rzemienie, Jeno związał tylne nogi psa, a na pysk założył pętlę. Pies był tak osłabiony, że uspokoił się już po kilku próbach zerwania więzów. Leżał w miejscu i tylko popiskiwał.
– Lekarstwo będzie działać do jutra – zapowiedział Jeno. – Jutro ból powróci, a z nim powrócą siły. Będzie się rzucał i warczał. Trzeba dopilnować, żeby przez cały dzień utrzymały się opatrunki.
Kazał przenieść psa bliżej ściany stodoły i odgrodzić go od innych zwierząt i domowego ptactwa.
– Przyjdę tu jutro – obiecał. – Jeśli do tego czasu nie zdechnie, będzie żył.
– Przyjdź koniecznie – prosiła Alena. – Będziemy tu na ciebie czekać i modlić się, aby Bury przetrzymał. Jeśli tak się stanie, mój ojciec na pewno cię wynagrodzi.
Szczepan Sowa podrapał się po głowie. Na jego twarzy widać było zafrasowanie.
– Panienko – powiedział, zniżając głos. – Mnie się zdaje, że nie trzeba wszystkim mówić o tym, co tu widzieliśmy. Komuś mogłyby się nie spodobać te tajemnicze napoje, które zrobił kowalski pomocnik.
Widziałaś przecież, jak Bury zachowywał się po wypiciu ledwie kilku kropel.
– Lepiej zachowajmy to dla sobie – zgodziła się Stronka i mrugnęła porozumiewawczo do Jeno. – Dziękujemy ci, mój chłopcze. Ale i sam też może o tym nie rozpowiadaj.
Kowal
Kwiecień 1360
Pewnej kwietniowej nocy na podwórzu przed kuźnią Hanka rozległ się niezwykły gwar, a zaraz potem ktoś gwałtownie załomotał do drzwi szopy. Wraz ze strugami deszczu do pomieszczenia wtargnął uzbrojony mężczyzna. Szarpnięciem obudził chłopaka.
– Gdzie kowal?
Jeno, niespodziewanie wyrwany ze snu i mało rozumiejący, co się wokoło dzieje, przetarł oczy i zerwał się z posłania.
– No! – gość pochylił się nad nim. Spod żelaznego hełmu patrzyły groźne, drapieżne oczy.
– Nie ma – powiedział Jeno. – Pojechał z robotą do Dębowca, wróci jutro wieczorem.
Mężczyzna, uzbrojony jak na wojnę i wyglądający na kogoś ważnego, zezłościł się na tę odpowiedź i zaklął pod nosem.
– A ty kto? – zapytał.
– Jeno. Pomocnik.
Przybyły obrzucił chłopaka uważnym spojrzeniem, oceniając jego wzrost i szerokość ramion.
– Umiesz coś, czy tylko pomagasz kowalowi?
– Umiem – odpowiedział Jeno z pewnością w głosie, zupełnie już rozbudzony. – Wszystko umiem.
– Tak? To dobrze. Będziesz miał sposobność przekonać mnie o tym. Zbieraj się!
Bez ceregieli chwycił chłopaka za kark i wypchnął go na podwórze, ledwie ten zdążył chwycić opończę. Na dziedzińcu stali zwartą grupą żołnierze, przy mieczach i z kuszami w rękach. W obszernych płaszczach chowali się przed deszczem, klnąc spod osłaniających twarze kapturów.
– Nie ma kowala – powiedział ten, który wyciągnął Jeno z szopy, kierując słowa do kogoś na koniu. – Ale mam chłopaka, pomocnika. Mówi, że wszystko umie.
Opatulony w płaszcz młody rycerz na koniu od razu podjął decyzję.
– Bierzemy go.
Nie dali Jeno wiele czasu. Kupą władowali się pod dach kuźni, a człowiek na koniu krótko wytłumaczył, o co chodzi, i zapytał, czy Jeno ma odpowiednie narzędzia.
– Dasz radę? – zapytał na koniec.
– Tak. – Jeno odzyskiwał już odwagę. Przecież nie musi się bać kowalskiej roboty. A przybysze, choć groźni i dostojni, przyszli do niego po pomoc.
Żołnierze przynieśli do kuźni coś długiego i zawiniętego w worek, co rychło okazało się człowiekiem.
Położyli tłumok na ziemi obok paleniska.
– Chyba trzeba rozpalić ogień – powiedział Jeno niepewnie.
– Nie ma czasu – popędzał rycerz, zeskakując z konia i podchodząc bliżej. – Bierz narzędzia i do roboty!
Wydający rozkazy był młody, wąs mu się ledwie rysował pod nosem Miał na sobie pięknie haftowaną tunikę na dobrej zbroi. Nie wyglądał na bardzo doświadczonego, raz po raz popatrywał na starego żołnierza, jakby szukając u niego potwierdzenia swoich słów. Był przemoczony jak pozostali i trząsł się z zimna, a może tylko z przejęcia.
Jeno pokazał gestami, że potrzebuje pomocy. Ktoś skrzesał ogień i przypalił jedną z pochodni stojących w kącie. Inni na rozkaz rycerza odłożyli kusze i podeszli do worka. Położyli go na pieńku, jednym końcem w górę. Jeno wziął młot na długim trzonku i przecinak.
– Trzymajcie mocno – polecił.
Posłuchali go, choć był tylko chłopcem. Żylaste ręce żołnierzy zacisnęły się, zanim przyłożył przecinak i lekko uderzył młotkiem na próbę. Jeno drżał trochę i nie trafił za pierwszym razem. Ale poprawił się już za drugim. Wystarczyło jeszcze dwa razy mocniej uderzyć.
– Doskonale – powiedział rycerz z uznaniem.
Skinął na swoich, by zdjęli wór z pieńka i jego zawartość położyli na ziemi, a kiedy ich dowódca pochylił się, przyświecili pochodniami.
Człowiek na ziemi najwyraźniej umierał. Brudny, zarośnięty, poobijany – tyle zobaczył Jeno. Zdjął mu wprawdzie łańcuchy z nóg, ale z licznych ran leżącego sączyła się krew. Stopy były szczególnie poranione, tkwiły w nich ostre kawałki kamieni. Więzień ręce miał skrępowane przed sobą i nawet gdyby był przytomny, nie mógłby opatrzyć sobie nóg. Prawdopodobnie drogę odbywał pieszo, prowadzony za koniem, a nie widział nic, bo narzucono na niego wielki wór, zakrywający go prawie do kostek.
Musiał iść wiele dni.
– Niedobrze – powiedział ten, który obudził Jeno, a który najpewniej był dowódcą kuszników.
Młodziutki rycerz w czarnym płaszczu niespokojnie pogładził dłońmi mokre długie włosy.
– Wyżyje?
– Chyba nie – powiedział tamten. – Trzeba by jaką znachorkę…
Zwrócił się do Jeno:
– Chłopcze, znasz kogoś, kto mógłby pomóc?
– Znam – powiedział Jeno, niespodziewanie pewny siebie i odważny. – On się niedługo wykrwawi na śmierć. Trzeba założyć opatrunki, a na lewą nogę rzemień pod kolanem. I wyjąć te kamienie z podeszew. Robiłem takie rzeczy psom i owcom.
– Umiałbyś?
Jeno uśmiechnął się niepewnie.
– Niech spróbuje – orzekł kusznik. – Dajcie więcej światła.
Jeno przemył rany wodą z kubła, odszukał pęk ziół wiszący pod dachem, pokruszył je na rany, a te zawinął szmatką i owiązał cienkim rzemieniem. Grubszy zawinął na lewej nodze rannego.
Leżący był cały czas nieprzytomny, a przyglądający się zabiegom Jeno żołnierze wyrażali wątpliwość, czy jeszcze żyje.
– Zemdlał tylko – zauważył chłopak. – To lepiej, bo nie czuje bólu.