Jego stwierdzenie przyniosło jednak odmienny skutek od tego, jakiego się spodziewał. Dowódca kuszników chwycił wiadro z wodą i chlusnął z niego wprost na zarośniętą twarz leżącego.
– Ma czuć ból – powiedział z zawziętością.
Chory jęknął i zamrugał powiekami. Prawdopodobnie nie wiedział zupełnie, co się z nim dzieje. Jeno przyklęknął i małymi szczypcami zaczął wyciągać ostre kawałki kamieni z pokrwawionych stóp.
Leżący wył z bólu.
Potem kowal owinął stopy rannego szmatami.
– To wystarczy na dwa, trzy dni – powiedział prostując plecy. – Potem trzeba zmienić opatrunki.
Dowódca kuszników podszedł do chłopaka i stuknął palcem w jego pierś.
. – Pójdziesz z nami, bo to jeszcze nie koniec twojej roboty.
– Nie mogę, szlachetny panie – sprzeciwił się Jeno.
– Możesz, bo ja tak każę. Zabieraj narzędzia. Nie mam czasu na szukanie innego kowala, a ty posiadłeś dostateczne umiejętności. Sprawisz się, zapłacę na zamku w Holsztynie. Dobko! Weź chłopaka na swojego konia. I pilnuj go, żeby się nie rozmyślił.
Potem zwrócił się do swoich, stojących i siedzących wszędzie wokoło:
– Wstawać! Ruszamy!
– Ale mnie nie wolno tam chodzić – próbował jeszcze chłopak.
– Powiesz, że wzięliśmy cię siłą. W drogę!
Ktoś wypchnął go na deszcz, jakieś ręce chwyciły go od tyłu i wciągnęły na siodło.
– Nie bój się – powiedział głos należący do przemoczonego na wylot człowieka w siodle. – To niedaleko.
Jechali groźną, brzęczącą żelazem gromadą. Była to dla Jeno niezwykła wyprawa. Nigdy nie chodził dalej niż za dwór w Lipowej, a oni minęli dwór i wciąż szli. Chłopak żałował tylko, że w ciemnościach tak niewiele może zobaczyć.
Bardziej usłyszał i domyślił się, niż zobaczył kamienną budowlę na skale, długi drewniany most pomiędzy basztami i majaczącą w pobliżu ogromną wieżę. Pędzili, nie zatrzymując się, na nic i na nikogo nie zwracając uwagi. Jeno odwracał się czasem, aby zobaczyć, jak zachowuje się ten, którego trzymali w worku. Teraz wieźli go na koniu jak tłumok, a dwaj kusznicy dawali baczenie, aby nie zgubić bagażu.
Dopiero kiedy wjechali na dziedziniec ze wszystkich stron otoczony murami z białego kamienia, na który prowadziło tylko jedno wejście, zatrzymali się. Żołnierze natychmiast zastawili bramę swoimi końmi, inni zdejmowali już worek i kładli go na ziemi. Kazali Jeno zabrać narzędzia i iść za sobą. Na miejscu zaś było już wszystko przygotowane. Na dole okrągłej wieży czekali ludzie z pochodniami, ktoś otworzył klapę do lochu, ktoś wsunął drabinę w czarną czeluść, inni opuszczali już worek z więźniem do środka.
Jama miała kilkanaście kroków długości i z dziesięć szerokości, a uczyniono ją w jaskini, nieco tylko poszerzonej kilofami. Kiedy położono więźnia na ziemi, dowódca kuszników, a za nim młody rycerz zeszli tutaj również.
– Chłopcze – powiedział kusznik – Założysz teraz łańcuchy na nogi temu człowiekowi, a koniec łańcucha przytwierdzisz do ściany.
– Łańcuchy? – zdziwił się Jeno. – Przecie dopiero co je zdejmowałem. Rany się odnowią i umrze.
– Twoja głowa, żeby się tak nie stało. Trzeba będzie, zmienisz opatrunek Teraz musisz go przytwierdzić do ściany.
Jeno bez słowa wziął się do roboty. Kiedy skończył, zmęczony, zadyszany, kusznik poklepał go przyjaźnie po plecach.
– Wspaniale się spisałeś, kowalu.
Jeno pokraśniał z dumy. Pierwszy raz ktoś nazwał go prawdziwym kowalem.
Zaczęli wychodzić z lochu, kolejno wspinając się po drabinie. Jeno wydostał się przedostatni, niosąc pochodnię, którą wręczył mu jeden z żołnierzy. Narzędzia wzięli od niego wcześniej, by mu ulżyć, bo wiedzieli, jak jest zmęczony. Za chłopakiem szedł już tylko dowódca kuszników. Ten, zanim postawił stopę na szczeblu drabiny, rzucił na ziemię wiązkę słomy i postawił obok dzbanek z wodą.
– Smacznego, Maćko – powiedział. – Obyś jak najdłużej pozostawał na królewskim wikcie.
Filip ze Słowika
Był koniec kwietnia, sady owocowe kwitły. Pośród drzew, w osobliwej mgle spowodowanej wiatrem, który strącał z gałęzi tumany kolorowych płatków, Filip ze Słowika zobaczył Agnieszkę.
Stała pod drzewem śliczna, wspaniała, cudowna, a sam jej widok zapierał dech. Filip miał szesnaście lat, a jego serce nigdy jeszcze nie zabiło tak mocno jak tego ranka. Zdziwił się, jak mógł do tej pory żyć i oddychać bez tego widoku. Wydawało mu się, że nic nie miało, nie ma i nie będzie mieć znaczenia, poza przebywaniem obok tej istoty, której kraj sukni całowałby z najwyższą powagą i najwyższą czcią. Zakochał się od pierwszego wejrzenia.
Agnieszka, żona Jakuba, zobaczyła Filipa na drodze do dworu i ogarnęło ją niezwykłe, dziwne i nieznane uczucie. Ich spojrzenia spotkały się na krótko, a wyraz zachwytu na twarzy młodego rycerza nie mógł ujść jej uwagi. Pani Agnieszka, której serce zadrgało nowym a mocnym wzruszeniem, spłoszyła się nagle i pobiegła przed siebie.
Filip stał chwilę w miejscu, oczarowany, zachwycony, beznadziejnie zakochany, a kiedy wreszcie dojechał do dworu, nie bardzo wiedział, co się z nim dzieje.
Filip ze Słowika z dumą myślał o sprawie, która przywiodła go w te strony. Sam król powierzył mu pierwsze, od razu bardzo poważne zadanie. Wybrał Filipa osobiście, dając pod jego komendę dwudziestu kuszników.
– Sprawisz się, wynagrodzę – zapowiedział król Kazimierz. – Zawiedziesz, dasz głowę.
Filip, syn królewskiego dworzanina, nie miał jeszcze sposobności pokazać, jaki jest odważny, bohaterski i mężny, i nie miał okazji przysłużyć się majestatowi. Skupiony wysłuchał polecenia, które potwierdził tylko krótkim:
– Tak będzie, miłościwy panie.
Kazimierz uśmiechnął się. Podobał mu się ten chłopak. Bystry, mocny, urodziwy. Aż się rwał do tego, żeby zabłysnąć, zasłużyć się, uzyskać pochwałę i nagrody. Zadanie nie należało do wdzięcznych, ale tylko takie pozwalają sprawdzić lojalność.
Ruszyli zaraz następnego dnia, jak wypadało, na przedzie on, Filip ze Słowika, tuż obok dowódca zbrojnych, za nimi kusznicy i jeszcze kilku pachołków.
– Zaraz potem przyślesz mi wiadomość – polecił król. – Żebym wiedział, że już. Dopiero kiedy wrócisz, opowiesz o wszystkim.
Droga zajęła im dziesięć pełnych dni, bo więzień opóźniał pochód. Pan Filip, stale w najwyższej gotowości, nieustannie spodziewając się ataku, ani na chwilę nie spuszczał konwoju z oka. Szymon zwany Smok, dowódca królewskich żołnierzy, uśmiechał się pod wąsem i czasem tylko pozwolił sobie na małą uwagę.
– Pofolgujcie, panie – radził. – Możecie zaufać mnie i moim ludziom. Zapewniam was, że nic złego się nie sunie. Buntownicy zostali złamani i tylko szaleniec odważyłby się podnieść rękę.
– A jeśli jednak znajdą się szaleńcy i zechcą odbić więźnia?
– Gdyby nawet, moi ludzie dadzą sobie radę z samym diabłem.
Filip ze Słowika nie podzielał tego przekonania. Bunt wprawdzie uśmierzono, ale nikt nie mógł zagwarantować, że krewni Maćka Borkowica, wielkiego pana i byłego wojewody, zapomną zniewagi i zechcą uszanować królewski wyrok. Przecież nie tak dawno wszyscy oni udowodnili, jak niewiele liczą się z wolą króla Kazimierza.
Filip zachowywał więc ostrożność i nie dał spocząć żołnierzom, twardym, doświadczonym zabijakom, żyjącym z wojny i dla wojny. W pochodzie, a szczególnie w czas postojów, kazał wystawiać podwójne straże i sam wielokrotnie sprawdzał posterunki. Kiedy zaś wreszcie dotarli do Holsztyna, poczuł się trochę rozczarowany, że nie miał okazji do wykazania się odwagą i umiejętnością robienia bronią.
Na zamku, gęsto obsadzonym przez królewskich strzelców, mógł już odpocząć. Pieczę nad więźniem przejął dowódca załogi.