Выбрать главу

– Nikomu nie powiem – obiecał Jeno. – Mało mnie obchodzą takie sprawy. Ale może trzeba jeszcze opatrzyć rany, skoro sam król nakazał, aby ten człowiek żył, choćby i w lochu.

Szymon zamachał rękami.

– Już powiedziałem, że zrobiłeś swoje – przypomniał. A potem popatrzył na kowala spod oka.

– Widzę, że i ciebie nabrał – domyślił się. – Nie obiecywał ci przypadkiem worków złota, które ma niby ukryte?

Jeno poczuł falę gorąca, jakby ktoś przejrzał jego tajemnicę.

– Obiecywał – przyznał niechętnie.

– Nie rób sobie nadziei, chłopcze – poradził kusznik. – Wszystkich nas próbował przekupić. Ale to tylko bajdy.

Jeno, zaskoczony, rozczarowany, nachmurzył się i burknął:

– Mieliście nie mówić do mnie: chłopcze. Kusznik roześmiał się.

– Dobrze, kowalu. A wiesz co, naprawdę dobrze się sprawiłeś. Pomówię z panem Mikołajem z Potoka, który tu ma najwyższą władzę. Może zechce wziąć cię do służby dla zamku.

Jeno wrócił do kuźni Hanka dopiero pod wieczór. Szedł bardzo powoli, okrężną drogą, by mieć czas na przemyślenie tego, czego się dowiedział Maćko Borkowic zasiał w nim ziarno niepokoju. Wykupić się na wolność? Zdobyć kuźnię na własność? Zostać prawdziwym wolnym kowalem?

Hanek nie był zadowolony, że do pracy na zamku wzięto jego ucznia, a on, mistrz, został pominięty.

– Znowu się włóczysz? – narzekał. – Cóż to za robota na zamku, że tak długo cię nie było?

– Robota jak robota – odpowiedział Jeno i sprytnie dodał słowa, które mistrz lubił: – Zrobiłem według tego, jak mnie nauczyliście. Ale zakazano mówić o szczegółach.

Ale Hanek tym razem nie czekał na pochlebstwa. Podszedł do chłopaka, chwycił go silnymi ramionami i sprawnie obszukał.

– Ludzie królewscy bywają hojni – powiedział, jakby się usprawiedliwiał.

Znalazł monetę i zabrał ją.

– Więcej nie masz?

Jeno pokręcił głową przecząco.

– Któregoś dnia… – wycedził przez zaciśnięte zęby. – Któregoś dnia przestaniecie mnie tak traktować.

Hanek zarechotał, ale uwolnił ucznia z uścisku.

– Tak? – zapytał z zaciekawieniem. – A to niby dlaczego?

– Bo będziecie musieli przestać.

– A ty mnie do tego zmusisz?

– Ja.

Alena siedziała na konarze dębu wysoko nad ziemią i wesoło machała nogami.

– Już chcę zejść – zawołała po chwili. – Kiedy mnie zdejmiesz?

– Jeszcze nie teraz – śmiał się Jeno. – Może poczekam, aż jakiś ptak zbuduje sobie gniazdo w twoich włosach. Chciałabyś takie gniazdo?

– Nie chcę – wydęła wargi dziewczynka. – Zresztą twoja potargana głowa lepiej się do tego nadaje.

– To będą dwa gniazda – powiedział chłopak, udając, że odchodzi.

– Och, nie zostawiaj mnie! – krzyknęła za nim z nadąsaną miną. – Bo skoczę!

Wrócił szybko pod drzewo i wyciągnął ręce.

– Możesz skakać.

– Rozmyśliłam się – droczyła się Alena. – Boję się, że zanim dolecę do ziemi, znowu odejdziesz.

– Nigdy w życiu – oznajmił Jeno poważnie.

– Tak? Więc mnie nie zostawisz?

– Nie zostawię.

– Nigdy?

Zanim Jeno odpowiedział, z pobliskiej łączki podniosła się Stronka i podeszła do dębu, po drodze otrzepując ubranie z trawy. Ofuknęła Alenę za niegodne młodej panienki zachowanie, a kowalowi wcisnęła do ręki kawałek słodkiego placka.

– Czas wracać – przypomniała. – Zejdź, Aleno. A ty, Jeno, zjedz placek, bo nie mam zamiaru nosić go z powrotem do domu.

Alena odważnie zsunęła się z drzewa, trafiając wprost w ramiona chłopaka. Udał, że się przewraca, ale wcześniej bezpiecznie postawił ją na ziemi.

– Nigdy cię nie zostawię – powtórzył Jeno. Stronka narzuciła na ramiona dziewczynki płaszcz i wzięła ją za rękę, a gestem pożegnała kowala.

– Oj, dzieci, dzieci! – mruknęła do siebie, odchodząc. – Ktoś chyba będzie musiał zakazać wam tych zabaw!

Trzydzieści kijów

Jesień 1362

Bury wyszczerzył kły i warknął ostrzegawczo. Jeno opuścił kij, który miał właśnie cisnąć przed siebie, i spojrzał na stojącą obok Alenę.

– Rzucaj – krzyknęła roześmiana, rozochocona zabawą. – Rzucaj jak najdalej!

Kowal gestem pokazał na psa. Bury zjeżył sierść i nie przestawał warczeć.

– Ktoś obcy – powiedział Jeno i cichym gwizdem dał znak psu, by został na miejscu. – Pilnuj – rozkazał, a sam schylił się do leżącego na trawie kaftana, gdzie zostawił pas z nożem.

Pobiegł na wprost przez pole, łagodnie tu wznoszące się do białych skałek na szczycie, tam przystanął i wyjrzał.

O kilkadziesiąt kroków dalej, ścieżką prowadzącą do zamku w Holsztynie, sunęło gęsiego kilku zbrojnych jeźdźców. Gadali głośno i śmiali się.

– Wyglądają okropnie groźnie – usłyszał Jeno tuż obok głos Aleny.

Cofnął się natychmiast, pociągając dziewczynę za sobą.

– Prosiłem, żebyś została na miejscu – rzucił z naganą. – Nie wiemy, kim są, a mogą być niebezpieczni.

Jakby dla potwierdzenia tych słów Bury, który przybiegł z Aleną, znowu zawarczał.

– To przecież ludzie nowego starosty – powiedziała Alena. – Nie musimy się ich bać.

– Nowego starosty? Skąd to wiesz?

– Widzisz tego wysokiego na przedzie? Był u nas kilka niedziel temu. Nazywa się Iwo. Możemy pomówić z nimi, ale chyba jadą do zamku.

– Wszystko jedno – kowal nadal mówił przyciszonym głosem. – Lepiej stąd odejdźmy. Wyglądają na niezłych zabijaków i nie wiadomo, co im może strzelić do głowy.

– Wcale się nie boję – zaśmiała się Alena. – Przecież mnie obronisz. A poza tym możesz rzucić na nich czary.

Jeno wykrzywił się.

– Obiecałaś, że nie będziesz żartować ze mnie – powiedział i upomniał psa: – Zostań, Bury!

Pies posłusznie przysiadł na zadzie, ale widać było, że najchętniej już zrobiłby użytek z obnażonych kłów.

– Zostań! – powtórzył Jeno z naciskiem.

Patrzyli tymczasem na jadących, stojąc głowa przy głowie. Konnych było sześciu, zbrojnych, z tarczami na plecach i włóczniami w ręka To tylko ich upodobniało do siebie, bo każdy ubrany był inaczej, pstrokato, błyszcząco. Jeden miał zbroję z płytek naszywanych na kaftan, inny starą kolczugę, a jeszcze inny grube rude futro. Jeden był łysy, inni znów mieli długie rozwichrzone włosy. Wszyscy nosili też liczne ozdoby, naramienniki, naszyjniki z rogu i srebra.

– Wracajmy – szepnął Jeno. – Nie bardzo mi się podobają.

W pewnej chwili jeźdźcy zatrzymali się niespodziewanie, a zaraz potem rozbiegli we wszystkie strony. Nim młodzi zdążyli się zorientować, już otoczono ich przy skałce, a dwaj ruszyli ostro do przodu, osadzając konie tuż przed kowalem i dziewczyną.

– Patrzcie, co za ptaszki! – zawołał ten, którego Alena nazwała lwem.

Bury szczeknął ostrzegawczo, a jego mięśnie napięły się gotowe do skoku. Jeno opuścił nóż, wolną ręką uspokajając psa.

– My tutejsi – powiedział, starając się, żeby zabrzmiało to spokojnie. – Jedźcie swoją drogą.

Iwo roześmiał się głośno.

– Bo nas przegonisz, co? – zapytał kpiąco. – Tym nożykiem? A może dziewczyna ma jeszcze igłę?

– A mam! – Alena błysnęła cienkim sztyletem, który niedawno dostała od Jeno. – I jeszcze mamy Burego. To najgroźniejszy pies w okolicy.

Mężczyźni zarechotali z uznaniem.

– Ostra dziewucha – powiedział jeden. – Weźmy ją ze sobą.

– Słusznie – poparł go inny. Jeszcze inny był odmiennego zdania.