Выбрать главу

Agnieszka zawahała się.

– To może ci się nie spodobać – ostrzegła. – Brat Malachiasz wypytywał mnie o ostatnie wydarzenia we dworze. Jego zdaniem wśród kilku przyczyn choroby Jakuba jest i ta, która może pochodzić od uroku.

– Doprawdy, co za brednie! – oburzyła się Alena. Agnieszka jednak była przeciwnego zdania.

– Też nie od razu uwierzyłam. Ale brat Malachiasz to wielki uczony. Szybko wyciąga wnioski z tego wszystkiego, co się dzieje naokoło. Jego zdaniem, jest bardzo prawdopodobne, że ktoś zadał Jakubowi zły urok, na co wskazywałyby ciężkie objawy choroby. Pytał mnie, kto życzyłby Jakubowi takiego nieszczęścia, a może nawet śmierci. W pierwszej chwili pomyślałam, że nikt, Ale jednak… Czy rzeczywiście nikt? A choćby ów młody kowal który dostał kije? Mówią o nim, że jest dziwny.

Alena zmartwiała.

– Jak możecie mówić takie okropne rzeczy! – zawołała i całe współczucie, jakie miała dla Agnieszki, a które brało się ze wspólnej troski o chorego, natychmiast uleciało. – To przecież niemożliwe.

– Nie mnie to oceniać – odpowiedziała Agnieszka wykrętnie. – Ale tak to widzę. Kowal na pewno umie rzucać uroki. A ty wiesz najlepiej, że miał powód, aby zaszkodzić twemu ojcu.

– Jesteście straszną kobietą! Nigdy, przenigdy was nie polubię! – Alena rzuciła to macosze w twarz i odeszła szybko.

– Lepiej będzie dla ciebie, jeśli w to uwierzysz – powiedziała Agnieszka.

Ranek nie przyniósł panu Jakubowi polepszenia. Nadal gorączkował, a w krótkich chwilach przytomności nie miał sił na nic poza krótkimi rozmowami z żoną lub córką. Odwiedzały chorego oddzielnie, to Alena pilnowała, żeby się nie spotykały.

Medyk wyszedł rano przed próg, przy dziennym świetle obejrzał krew utoczoną wieczorem, kilka kropli rzucił na śnieg, a resztę kazał wylać do paleniska.

– Nie najgorzej – powiedział do Agnieszki. – Ale dużo złych humorów widzę w tej krwi. Bardzo dużo.

Trzeba je szybko wypuścić z ciała.

Poszedł zaraz do chorego, ponowił zabieg, a potem udał się do świetlicy, gdzie zatopił się w swoich pełnych mądrości zapiskach. Spędził tam czas aż do wieczora, skwapliwie odbierając posiłki przynoszone przez służącą, bo brat Malachiasz, choć chudy, miał doskonały apetyt.

Poważny stan zdrowia pana Jakuba niepokoił wszystkich domowników. Służba poruszała się wokoło ciszej niż zwykle, umilkł zwykły gwar i śmiechy.

Alena czuwała właśnie nad ojcem, kiedy nadszedł rządca Szczepan Sowa.

– Trzeba być dobrej myśli, panienko – powiedział, widząc jej zatroskaną minę, ale spojrzeniem uciekał w bok.

– Nie jestem już małym dzieckiem – odparła. – Nie musicie skrywać przede mną, co się może stać.

Szczepan nadal patrzył w bok z niewyraźną miną.

– Czy on umrze? – zapytała Alena.

– Wszystko w ręku Boga – odpowiedział wykrętnie. Łzy pociekły po twarzy dziewczyny. Stali oboje obok siebie w milczeniu. Pan Jakub poruszył się i coś wyszeptał, ale żadne nie zrozumiało słów.

– Chyba prosi pić – domyśliła się Alena, rozglądając za naczyniem.

– Medyk zabronił podawania płynów – sprzeciwił się Szczepan, ale nie zamierzała go słuchać.

– Nie mogę odmówić własnemu ojcu – powiedziała i klaskaniem przywołała służebną.

Kiedy zaś ta przyniosła cały cebrzyk z wodą, Alena zaczerpnęła z niej kubkiem i wlała nieco napoju do ust chorego. Jakub jęknął i oblizał wargi z wyraźną ulgą.

– Widzicie? – Alena spojrzała na Szczepana. – To na pewno mu nie zaszkodziło.

– Ale medyk…

Drzwi otworzyły się i wszedł zatroskany ojciec Ambroży, w grubym płaszczu założonym na habit, wprost z drogi. Mnisi z klasztoru w Mstowie pytali o stan zdrowia pana na Lipowej. Obecni nie musieli mu nic mówić, bo sam natychmiast spostrzegł, że z panem Jakubem nie jest dobrze.

– Współczuję ci, moja córko – rzekł ojciec Ambroży do Aleny. – Klęknijmy i pomódlmy się gorąco, a może dobry Pan Bóg wysłucha naszej prośby.

Uklękli we troje i głośno odmawiali modlitwę, aż zakonnik dał znak, że mogą powstać.

– Trzeba być przygotowanym na najgorsze – zaczął, ale zaraz się poprawił. – Nie tak to chciałem powiedzieć, moje dziecko. Chodziło mi o to, że los człowieka zapisany jest w niebie i nie nam dociekać, dlaczego jest tak, a nie inaczej. Jeśli miłosierny Bóg przeznaczył panu Jakubowi dalsze życie, na pewno dźwignie się z choroby…

Alena nie bardzo mogła pogodzić się z taką wizją Bożego miłosierdzia. Natrętna myśl, jaka nie dawała jej spokoju od wczoraj, powróciła znowu z wielką siłą.

– Ojcze Ambroży – zapytała nieśmiało. – Czy… czy to w porządku wobec wiary, jeśli człowiek szuka ratunku nie tylko poprzez modlitwę, ale i innymi sposobami?

Zakonnik spojrzał zaintrygowany.

– Co masz na myśli, moje dziecko? O jakim ratunku mówisz?

Zanim Alena zdążyła wypowiedzieć swoje zdanie, odpowiedzi udzielił rządca Szczepan.

– Ona chce wezwać na pomoc znachora – wyjaśnił. – Tego samego, który być może rzucił urok na pana Jakuba.

– Nieprawda! – żachnęła się. – On nie rzuca żadnych uroków. I nie jest znachorem, a kowalem. Ale leczy. To jest, chciałam powiedzieć, pomaga ludziom i zwierzętom. Pamiętacie, Szczepanie, jak uratował Burego? Przecież sami trzymaliście psa za pysk.

– Leczenie zwierząt to co innego – upierał się Szczepan. – A co innego próbować naprawiać boskie wyroki. Zwierzęta, to zwierzęta. Przecie tylko człowiek jest uczyniony na boże podobieństwo i…

– Kowala? – zapytał bystro ojciec Ambroży, przerywając wykład rządcy. – Tego, co terminuje u mojego szwagra Hanka? Przecież go dobrze znam i nie wydaje mi się, żeby mógł rzucać uroki.

Słyszałem oczywiście o jego ziołach. Podobno nauczyła go matka, z którą mieszkał w lesie, póki nie umarła. Nie wiem, co taki młodzik jest warty jako zielarz, ale…

– Znowu nieprawda – wtrąciła się Alena. – Ludzie gadają, co im ślina na język przyniesie. Jeno wcale nie jest synem czarownicy. Mieszkał ze starą zielarką, Gościchą, która znalazła go w lesie, kiedy był jeszcze niemowlęciem. Nieważne, skąd to wiem, ważne, że to prawda. Podobnie jak prawdą jest to, że nikomu nie uczynił krzywdy, a wielu ludziom pomogły jego lekarstwa.

Alena tak była przejęta obroną kowala, że nie zauważyła, że coś dziwnego dzieje się z ojcem Ambrożym. Zbladł nagle jak płótno, ręce zaczęły mu się trząść i odwrócił się od dziewczyny.

Szczepan Sowa, który był świadkiem tej przemiany, w pierwszej chwili pomyślał, że ojciec Ambroży zaraził się chorobą od pana Jakuba i chciał nawet uciekać z izby. Ale zakonnik uspokoił się zaraz, tylko ręce nadal mu drgały, kiedy stawiał Alenie dodatkowe pytania o kowala. Zarządca zdziwił się nieco tym nagłym zainteresowaniem ojca Ambrożego, ale doszedł do wniosku, że duchowny bada, czy dopuszczenie Jeno do pana Jakuba będzie bezpieczne.

– Po prawdzie to i ja nie słyszałem, żeby ktoś skarżył się na jego lekarstwa – przyznał Szczepan po chwili. – Ale pozwólcie sobie przypomnieć, że kowal może mieć jednak powody do złości na pana Jakuba, bo to przecie na jego rozkaz wymierzyłem mu niedawno trzydzieści kijów. Po prawdzie, ojcze Ambroży, raczej odradzałbym wzywanie chłopaka…

Zakonnik był chyba podobnego zdania. Powiedział, że musi się nad tym poważnie zastanowić, i wyszedł na powietrze. Alena biegła u jego boku, nie mogąc się nachwalić Jeno.

Na dworze stał brat Malachiasz, opatulony grubo, i z wielkim natężeniem wpatrywał się w gwiazdy.

Ledwo skinieniem głowy przywitał ojca Ambrożego, bardzo zajęty gwiezdną medycyną. Usłyszał wywody Aleny i żywo im się przeciwstawił.

– Zielarz? Znachor? A cóż on może wiedzieć o medycynie? Złamaną rękę złożyć każdy potrafi, ale do czytania z krwi potrzeba już trochę rozumu. Przecież on ani słowa nie umie po łacinie! Ze nie wspomnę już o grece!