Выбрать главу

Tak czy inaczej, musicie wybrać. Jeśli on się tu pokaże, natychmiast odchodzę i radźcie sobie sami!

Ojciec Ambroży poprosił Alenę, żeby zostawiła go samego, bo musi spokojnie zastanowić się nad wszystkim. Dziewczyna odeszła, wróciła do łoża ojca, zaraz odszedł też brat Malachiasz, zmęczony astronomicznymi dociekaniami.

Ojciec Ambroży został sam.

Nikt nie widział, jak siedząc wprost na śniegu, posypywał sobie nim głowę.

Nikt nie słyszał, jak płakał gorzko.

Alena, zaniepokojona przedłużającą się nieobecnością ojca Ambrożego, wyszła przed dwór, ale nie znalazła tam zakonnika. Nie było go też dalej, pomiędzy zabudowaniami gospodarczymi Wróciła do izby chorego, ale tam też nie zastała zakonnika. Dopiero służba przypomniała sobie, że ojciec Ambroży odszedł, nie mówiąc dokąd i kiedy wróci Alena czuła wzrastający niepokój. Usiadła na ławie, przerażona tym, że została sama. Ojciec leżał bez ruchu, ciężko oddychając, z jego płuc wydobywał się cichy, groźny świst. Podeszła i położyła mu dłoń na czole, było rozpalone jak poprzedniego dnia.

Podała choremu wodę w kubku, ale był tak osłabiony, że nie mógł pić, i woda pociekła po pościeli.

Odstawiła kubek i uświadomiła sobie, że we dworze panuje zupełna cisza. To pogłębiło jeszcze uczucie lęku. Nie mogąc znieść tego stanu, zerwała się z ławy i wybiegła. W sieni nie było nikogo, służba poszła już spać albo schowała się w bezpiecznych kątach.

Szczepan Sowa nie spał jednak, bo kiedy zastukała do jego drzwi, otworzył je od razu. Widząc pobladłą dziewczynę, nie zadawał zbędnych pytań. Alena także bez słowa poprowadziła go do izby chorego.

– Ojciec umrze, jeśli nic nie zrobimy – powiedziała z niezwykłą pewnością.

Szczepan Sowa poważnie pokiwał głową.

– Tak – przyznał.

– Poślijcie po Jeno – zażądała Alena. – Niech przyjdzie natychmiast. Przecież to nie może zaszkodzić.

Zarządca w zamyśleniu popatrzył na dziewczynę. Sam nie pomyślał o takiej możliwości. Wizyta zielarza nie zaszkodzi, a może przyniesie panu Jakubowi ulgę. Jeśli to rzeczywiście on rzucił urok, może zechce go zdjąć, za zapłatą albo pod wpływem groźby. Nie powiedział tego głośno, a tylko dał gestem znak, że się zgadza.

Poszedł też zaraz wołać służbę i wydawać polecenia. Po chwili wrócił do izby i usiadł na ławie obok Aleny.

– Nie wiem, czy kowal zechce przyjść – zawahał się. – Boję się, że chowa urazę i odmówi. Ale kazałem powiedzieć, że prosimy. Ja proszę i wy prosicie.

– Przyjdzie, na pewno przyjdzie – powiedziała Alena, ale nawet ona nie była o tym zupełnie przekonana.

Bardzo długo trwało to oczekiwanie, ale wreszcie otworzyły się drzwi i do izby wszedł Jeno, w płaszczu z odrzuconym kapturem, zaczerwieniony od długiego, szybkiego marszu. Szło na tęgi mróz.

Alena podbiegła z nadzieją w oczach i chwyciła go za ręce.

– Nareszcie, Jeno! – wykrzyknęła. – Ojciec umiera! Musisz mu pomóc.

Kowal delikatnie uwolnił się od jej rąk i spojrzał na Szczepana.

– Przygotowaliście kije jako zapłatę? – zapytał wyzywająco.

Zarządca nie odpowiedział, uciekając wzrokiem w bok. Czuł się niezręcznie, ale nie zamierzał się tłumaczyć. Jeno zresztą nie oczekiwał wyjaśnień.

Zrzucił płaszcz i podszedł do łoża Jakuba.

– Źle – powiedział. – Trzeba było wezwać mnie wcześniej. Chwilę przyglądał się leżącemu, dotknął jego głowy i ręki.

– Każcie rozpalić ogień – polecił Szczepanowi. – Będę potrzebował wrzątku dla zaparzenia wzmacniających ziół. Ale to później, teraz niech mi przyniosą dwa wiadra zimnej wody i dużo płótna.

Zdjął kaftan, pozostając w koszuli, po czym kazał Alenie wyjść. Jak gdyby zapominając o obecności Szczepana, mówił do dziewczyny po imieniu. Nie chciała zostawić ojca, ale łagodnie wytłumaczył, że powinna odpocząć.

– Nie wypada ci tu być, kiedy będziemy opatrywać mężczyznę – dodał.

To ją przekonało. Podbiegła jeszcze do kowala i zajrzała mu w oczy.

– Uratujesz ojca? Użyjesz wszystkich znanych sposobów?

Jeno z niepokojem zerknął na Szczepana, ale zarządca najwyraźniej nie zamierzał rozprawiać o wierze ani medycynie i gotów był świadczyć wszelką pomoc.

– Zrobię, co konieczne – zapewnił. – Reszta nie należy do mnie.

Kiedy Alena wyszła i przyniesiono wiadra z zimną wodą, Jeno moczył w niej ręczniki i okładał nimi chorego, zawijając całe ciało. Gorączka Jakuba była tak duża, że ręczniki rozgrzewały się i trzeba je było ciągle zmieniać.

Szczepan Sowa nie mówił nic, w milczeniu pomagając kowalowi. Skoro już postanowił oddać sprawę w ręce Jeno, nie zamierzał się z tego wycofywać. Sam nawet zamknął drzwi, przez które zamierzał wejść wzburzony ojciec Malachiasz.

– To niegodne chrześcijańskiego domu! – krzyczał zakonnik. – Zaprzestańcie tych pogańskich praktyk, jeśli nie chcecie trafić przed sąd biskupi!

Tymczasem Jeno ze Szczepanem zmieniali okłady i trwało to aż do świtu. Kiedy przyniesiono sagan z wrzątkiem, kowal przygotował napary w dwóch oddzielnych kubkach. Byli w izbie sami, pan Jakub prawdopodobnie nadal nie wiedział, co się wokoło dzieje.

– Trzeba podać napój – powiedział Jeno. – Uśmierzy ból, złagodzi kaszel, da spokojny sen.

Szczepan zerwał się z miejsca, gotów służyć pomocą. Był zmęczony, ledwo trzymał się na nogach.

Ale do tej pory wszystkie polecenia wykonywał dokładnie według życzeń kowala.

Jeno wskazał palcem kubki stojące na ławie.

– To dwa różne lekarstwa – powiedział. – Choć chyba właściwiej byłoby nazwać tylko jedno z nich lekarstwem. Drugie może być trucizną.

Zarządca natychmiast otrzeźwiał. Sięgnął ręką do pasa, ale nie było tam żadnej broni.

– Zdrajco! – zasyczał. – Chcesz dobić pana Jakuba! Jeno stał naprzeciw, na szeroko rozstawionych nogach, z rękami założonymi na piersiach.

– Nie – zaprzeczył spokojnie. – Mówię tylko, że w dwóch kubkach są dwa zupełnie różne napoje.

Chcecie wyleczyć swojego pana, podajcie mu właściwe lekarstwo.

– Ja? – zdziwił się Szczepan. – Ja nie jestem medykiem i nie znam się na ziołach. Co ty zamierzasz zrobić, człowieku?

– Możecie wybierać. Jeżeli wybierzecie dobrze, pan Jakub wyzdrowieje. Jeśli wybierzecie źle, umrze.

Nie ma w tym żadnej magii ani czarów. Trzeba tylko wiedzieć, co wybrać. Czy nie tak jest z innymi sprawami człowieka? Czasem wybiera trafnie to, co mu służy, innym razem wybiera truciznę.

Wziął jeden kubek do ręki i podszedł z nim do łoża chorego.

– Jesteś pewny, że właśnie w nim jest lekarstwo? – zaniepokoił się Szczepan.

– Skoro wy nie chcieliście, sam wybrałem. – Jeno podniósł głowę pana Jakuba i poił go powoli.

Szczepan z zaciśniętymi pięściami, patrzył, ale nie przeszkadzał. Podskoczył, kiedy Jeno wziął do ręki drugi kubek.

– Uspokójcie się. – Jeno podsunął mu pod nos oba naczynia. – Powąchajcie, możecie spróbować językiem. To jest to samo lekarstwo.

Szczepan nie bardzo rozumiał, co się dzieje.

– Mówiłeś, że w jednym jest trucizna! – zauważył.

– To nieprawda – odparł Jeno spokojnie. – W obu kubkach jest dokładnie ten sam napar. Gdybyście patrzyli uważnie, zobaczylibyście, że zrobiłem je z tych samych ziół. Ale nie o to chodzi. Chodzi o to, panie Szczepanie, że i wy uwierzyliście, iż rzuciłem urok na pana Jakuba. Ale jednak mi pomagacie.

Może dziś uwierzyliście, że nie rzucam uroków, nie znam żadnych czarodziejskich sztuk. Gdybym chciał zaszkodzić panu Jakubowi, nie męczyłbym się tutaj nad ratowaniem jego życia. To chyba oczywiste.