Выбрать главу

– Nie trzeba tak mówić – napomniał łagodnie.

– Nie trzeba? – odwróciła się do niego i nagle mocno stuknęła go w pierś wyciągniętym palcem. – I ty to mówisz? Nie trzeba? Jakub przeklął mnie wtedy ostatecznie. Powiedział, że to już koniec, że powinnam wrócić do ojca. Nie chciałam, nie pamiętałam, że kara prędzej czy później mnie nie ominie.

Mówiąc to, Agnieszka uderzała w pierś Filipa coraz mocniej, palcem, dłonią, pięścią, dwiema.

– Wszyscy mnie zawiedli! – krzyczała. – Wszyscy! A najbardziej ty, Filipie. Nie dość że uciekłeś w nocy, po cichu, jak ostatni tchórz, to jeszcze nie dałeś mi syna, a tylko córkę!

Pan Filip skamieniał z wrażenia.

– Jak? Co takiego? Co wy… Co ty mówisz? – wymamrotał. – Że to dziecko, ta Helena…

– To twoja córka, Filipie.

A kiedy milczał wstrząśnięty, dodała:

– Po coś tu znowu przyjeżdżał, głupcze? Gdybyś się nie pojawił, nigdy byś się o tym nie dowiedział.

Sprowadziłeś cierpienie na nas wszystkich. A ja nie chcę więcej cierpieć. Rozumiesz? Chcę zapomnieć. Więc i ty zapomnisz o wszystkim, wyjedziesz i nigdy nie wrócisz.

Ojciec Ambroży

– Polowanie? – Dłonie z rozstawionymi palcami zawisły nad misą. Na ten gest natychmiast podbiegł paź, niosąc misę z wodą i ręcznik.

– Jakie polowanie? – zapytał król Kazimierz, opłukując palce z resztek orzechów i miodu. Wytarł ręce starannie, po czym pogłaskał brodę, długą i już mocno posiwiałą. – Może ktoś objaśni mi tę sprawę.

Siedzący po lewej ręce monarchy Jan z Kamieniowej, wysoki, smukły młodzieniec z długim nosem, co często bywało przedmiotem żartów na dworze, podjął się wyjaśnienia i tak to zajęło biesiadników, że prawie zapomnieli o królewskiej obecności.

– Rycerska rozrywka, miłościwy panie – powiedział Jan z Ramieniowej. – Nie dalej jak rano pan kasztelan Rosół opowiadał nam o kłopotach, jakich mu przyczynia niejaki Marama, tutejszy zbój.

Człowiek to nad wyraz sprytny i bardzo biegły w swoim rzemiośle, dość że od lat usiłuje go pochwycić ręka sprawiedliwości, a jeszcze nie dopadła. Doniesiono właśnie, że po dłuższej nieobecności pokazał się znowu na trakcie. Umyśliliśmy tedy z obecnymi tu panami rozerwać się trochę po ucztowaniu, pójść z pachołkami w las, a że jest nas wielu, schwytać wreszcie rozbójnika.

– Chwalebny zamiar – przyklasnął król. – Tylko czemu dowiaduję się o tym dopiero teraz i czemu mnie nikt nie zapytał, czy nie zechcę pójść z wami? Macie mnie za starego dziada, któremu już nie smakuje konna gonitwa po lesie?

– Miał to być prezent dla Waszej Królewskiej Mości – szybko wspomógł przyjaciela Michał Skawa.

Kazimierz uśmiechnął się, ale nie był zadowolony. Dawanie prezentów należało przede wszystkim do niego.

– Chcę wziąć w tym udział – powiedział.

Rycerze pokiwali głowami na znak zgody, nikt nie ośmieliłby się przeciwstawiać królewskiej woli.

Kazimierz skinął na starostę, a kiedy Bartosz Rosół podszedł, zapytał go:

– Wielu ludzi przy tym rozbójniku?

– Nie, najjaśniejszy panie. To samotnik. Dlatego nie schwytaliśmy go jeszcze, bo umie się chować i całymi tygodniami siedzieć w ukryciu. Jest naprawdę sprytny. Trzy razy czyniliśmy zasadzki, ale wychodził z nich bez szwanku.

Król przyjął wyjaśnienia ze zmarszczonymi brwiami.

– Słyszałem o tym Maramie – powiedział wreszcie. – Przed kilku laty skarżyli się na niego kupcy z Węgier. Kazałem wtedy pojmać rozbójnika i chyba ktoś zapewniał mnie, że człek ten został schwytany. A tu okazuje się, że Marama hasa dalej, przynosząc wstyd kasztelańskiej, a przez to i królewskiej władzy. Dlatego pytam, panie kasztelanie, co zrobicie teraz, żebym nie słyszał już więcej o tym człowieku?

– Wyśledziliśmy jego kryjówkę – zapewnił szybko Rosół. – Pójdziemy tam, a gdy dojdziemy, wasza wola się spełni, najjaśniejszy panie.

– Lepiej późno niż wcale – mruknął Kazimierz i zapytał: – Kiedy zatem ruszacie i kiedy usłyszę o pojmaniu rozbójnika?

– Zajmie to dzień, najwyżej dwa. Jego jaskinia jest o jakie pół dnia drogi Kazałem kuku zmyślnym pachołkom, aby śledzili z daleka jego kroki Tym razem na pewno nie ucieknie.

– Kto pójdzie?

Zgłosili się wszyscy obecni z panów – Jan z Kamieniowej, Michał Skawa, Jaśko z Borysowa, Jakub z Lipowej, oczywiście kasztelan Rosół i kilku innych z królewskiego orszaku, a każdy zamierzał zabrać ze sobą własnych ludzi. W sumie szykowało się ponad czterdziestu zbrojnych. Chęć udziału w wyprawie wyraził też stary dowódca kuszników.

– Pozwólcie, najjaśniejszy panie – poprosił Szymon Smok. – Pozwólcie naprawić to, czego zaniedbali tutejsi.

– Niech tak będzie – zgodził się król. – Zatem rano wszyscy mają być gotowi. I ogłoście ludziom, że dam nagrodę temu, kto doścignie zbója i ubije go.

– Mówią niektórzy, że to szlachcic… – zauważył nieśmiało ktoś przy dalszym stole.

Kazimierzowi żyły nabrzmiały na skroniach, ale powstrzymał się przed wybuchem.

– Dam nagrodę temu, kto doścignie Maramę i schwyta go lub ubije – powtórzył. – Choćby był to zwykły pachołek, nie poniesie żadnej kary za zabicie onego, ale otrzyma nagrodę. Marama był może niegdyś szlachcicem. Był, bo przecie nie jest, kiedy para się takim rzemiosłem. Powiedziałem i tak będzie.

– Słusznie – przytaknęli panowie i pochylili głowy w ukłonie.

– Dość o tym – klasnął w ręce Kazimierz. – Teraz oddajmy się rozrywce. Podobno macie tu muzyków…

– Nawet dość dobrych, najjaśniejszy panie – kasztelan uśmiechnął się z ulgą. – Czekają.

– Więc ich wołajcie, kasztelanie.

Ojciec Ambroży przepuścił Jeno w wejściu do kościółka, a kiedy chłopak wszedł do środka, zamknął drzwi i zasunął skobel.

– Żeby nam nikt nie przeszkadzał – wyjaśnił. – A ty nie wyjdziesz, zanim nie powiem wszystkiego, co mam do powiedzenia.

Jeno skinął głową z ponurą miną. Przygotowania ojca Ambrożego nie wróżyły niczego dobrego. Ale postanowił znieść to dzielnie, bo miała to być rzeczowa, poważna rozmowa.

Poszedł za zakonnikiem do ołtarza, macając w ciemnościach przed sobą, i czekał, aż zakonnik odnajdzie kaganek i zapali go. Potem klęczał obok, kiedy mnich odmawiał krótką cichą modlitwę.

Jeno patrzył na figurę Chrystusa na krzyżu, na przebite jego ręce i nogi, na twarz pełną cierpienia.

Artysta, który wyciął w drzewie figurę, udatnie przedstawił zamknięte oczy, opuchnięty nos, skrzywione usta. Kiedyś, przed laty, wzięto Jeno do pracy w kościele przed jakimś świętem. Zauważył wtedy pewne podobieństwo tego oblicza do twarzy znachorki Gościchy i miał nieszczęście podzielić się tą uwagą z ojcem Ambrożym. Dostał takie straszne lanie, że przez dwie niedziele nie mógł usiąść na tyłku.

Teraz patrzył na tę twarz jakby od nowa. Do kościoła przychodził rzadko, a od tamtego czasu nigdy nie był tak blisko ołtarza.

– Wówczas to ty miałeś rację – powiedział niespodziewanie cichym głosem ojciec Ambroży. – Wtedy, gdy mówiłeś, że to oblicze podobne jest do twarzy twojej opiekunki. Byłeś dzieckiem, a miałeś fację.

Ja zrozumiałem to znacznie później. Że jest to twarz człowiecza, twarz wszystkich twarzy…

Mnich przeżegnał się, wstał z klęczek, wziął światło i poszedł z nim do ławy daleko od ołtarza. Usiadł i zawołał do siebie kowala. Kiedy ten zbliżył się i ostrożnie zajął miejsce obok, niespokojny, spięty, rozglądając się niepewnie i aż drżąc z oczekiwania, ojciec Ambroży rozpoczął rozmowę.

– Zawsze byłem ci życzliwy, chłopcze – powiedział. – Chyba temu nie zaprzeczysz. Byłem życzliwy i jestem nadal. Dlatego liczę, że wysłuchasz mnie uważnie, a potem podejmiesz właściwe postanowienie. Odprawiłem Alenę nie tylko ze względu na późną porę, ale z twojego powodu.