Jeno drgnął. Zanim jeszcze zakonnik zdążył się wypowiedzieć, on już wiedział, że dowie się czegoś, co będzie stanowiło poważną przeszkodę. Może przeszkodę nie do pokonania.
– Mówcie – poprosił. – Skoro ma to być poważna rozmowa, niech dowiem się wszystkiego jak najprędzej.
Ojciec Ambroży zacisnął usta. Nie wiedział, jak zacząć, szukał pomocy, ręką suwał po głowie, raz po raz poprawiał ustawienie kaganka.
– Rozumiem, co czujesz do Aleny – powiedział wreszcie. – Rozumiem i zaprawdę, nie ma nic piękniejszego na tym świecie ponad miłość. W innych okolicznościach z takiego obrotu sprawy tylko bym się cieszył. Ale nie mogę.
Przerwał i patrzył, jak Jeno zaciska pięści, aż bieleją mu kostki palców. Ojciec Ambroży, choć obawiał się nieobliczalnego zachowania kowala, musiał jednak brnąć dalej. Odchrząknął i powiedział:
– Bo chodzi o to, chłopcze, że ty nie możesz poślubić Aleny.
Jeno zerwał się z ławy gwałtownie, aż podskoczył stojący pomiędzy nimi kaganek Ale mnich nie zwrócił na to uwagi.
– Nie możesz – powtórzył z naciskiem do odwróconego plecami kowala. – Przykro mi, chłopcze, ale po prostu nie możesz. I to wcale nie dlatego, że jej ojciec byłby przeciwny temu związkowi. Nie możesz jej poślubić z innego zupełnie powodu, a powód ten leży po twojej stronie.
Ojciec Ambroży przerwał, by zaczerpnąć powietrza.
– Otóż nie możesz jej poślubić, bo jesteś kim jesteś. A jesteś Jeno, syn Jury.
– Jury? – odwrócił się zaskoczony chłopak – To wiecie, kim jest mój ojciec? I gdzie jest moja prawdziwa matka? Dlaczego dotąd nie powiedzieliście o tym ani słowa? Przecież ja nie wiem nawet, jak się nazywała! Od dawna to wiecie? Jak mogliście ukrywać przede mną takie rzeczy? Przecież nie raz była sposobność, żeby mi o tym powiedzieć.
– Sposobność była – zgodził się ojciec Ambroży. – Nie wiedziałem tylko, czy chcesz się dowiedzieć. Bo może byłoby dla ciebie lepiej, żebyś nie wiedział. Ale skoro sprawy się tak ułożyły, skoro chcesz wiedzieć i jesteś chyba doić dorosły na to, żeby znieść prawdę, to ci ją przedstawię.
Ojciec Ambroży przerwał, jakby zbierał siły, a potem cicho rozpoczął opowiadanie, a Jeno słuchał tych słów z przejęciem, nie przerywając, w największym skupieniu.
– Pytasz, czemu nie zdradziłem nic z tego, co jest mi wiadomo o twojej rodzinie… Kiedyś nawet chciałem ci powiedzieć, ale musiałbym wtedy powiedzieć wszystko, a chyba nie byłeś gotowy się dowiedzieć, a może i ja nie byłem gotowy wyznać… Zresztą, nie od razu pojąłem wszystko, nie od razu powiązałem wydarzenia, nie od razu nabrałem pewności… Przecie nie wiedziałem, jak to się stało, że ty jesteś tutaj, a kowal Jura, którego znałem, zupełnie gdzie indziej. Dopiero całkiem niedawno przejaśniło się nieco w mojej głowie… Gościcha znalazła cię w lesie i póki mogła wychowywała, aż trafiłeś do domu mojego szwagra, Hanka. Tyle wiedziałeś?… To prawda i jednocześnie tylko część prawdy. Posłuchaj tej opowieści, a zrozumiesz. Uprzedzam tylko, że nie będzie to prosta historia.
Ta okropna zbrodnia zdarzyła się dziesięć albo i więcej lat temu i nie było bodaj nikogo w całym królestwie, kto by nie słyszał o zabójstwie starego zakonnika na schodach kościoła ojców franciszkanów w Krakowie.
Któregoś ranka, kiedy wierni zmierzali do kościoła, a byli wśród nich mnisi i ludzie świeccy, wmieszał się pomiędzy nich jakiś człowiek. Niczym dzikie zwierzę dopadł starego zakonnika, kulawego, przygiętego do ziemi. Napastnik nie miał broni, ale uderzył tak silnie, że stary mnich upadł, a uderzając głową o kamienny stopień, od razu oddał ducha Bogu. Rozległ się krzyk grozy, zleciała się gawiedź, przybiegli pachołkowie. Zabójcę pochwycono, ale ten, o dziwo, wcale nie zamierzał uciekać. Siedział na schodach z pochyloną głową i nie bronił się nawet przed ciosami, jakich w wielkim gniewie nie szczędzili mu obecni na miejscu zbrodni. Poruszenie było tak wielkie, że pachołkowie z miejskiej straży siłą musieli zaprowadzać porządek, kijami odpędzając tłum. Zbrodniarza zaprowadzono zaraz do ciemnicy w podziemiach ratusza, jego ofiarę wniesiono do bocznej kaplicy kościoła.
W całym mieście wszczął się tumult, głośno domagano się natychmiastowego sądu i surowej kary dla mordercy. Od tego ranka, przez dwa dni bez przerwy, ludzie wszelkiego stanu stali pod ratuszem na rynku i czekali na wyrok. Głośno żądano głowy winowajcy. Ludzie domagali się, aby go wywlec z więzienia i pognać na cmentarz, gdzie nazajutrz, po nabożeństwach, miano pochować zakonnika i aby tam ubić zbrodniarza.
Trzeciego dnia odbył się pogrzeb zabitego, żegnały go tłumy, a wcześniej jeszcze dokonano na nowo poświęcenia kościoła, splamionego niewinną krwią. Niepokoje w mieście ułagodziła dopiero zapowiedź, jaka nadeszła z zamku. Ogłoszono, że sam król, dowiedziawszy się o sprawie, osądzi mordercę, a proces odbędzie się na rynku, by wszyscy mogli być jego świadkami.
I tak się stało. Przed ratuszem wyszykowano podwyższenie, na którym zasiedli król Kazimierz, krakowski biskup, wielu panów duchownych i świeckich. Oskarżycielem był ojciec Andrzej z zakonu ojców franciszkanów, świadek zbrodni.
Przyprowadzono więźnia z ciemnicy. Był zupełnie siwy, choć niestary, dzisiaj jeszcze pamiętam, jak mrużył oczy i zasłaniał się ramieniem przed blaskiem, bo dzień był ciepły i bardzo jasny.
Stanął przed sądem, na środku placu, pomiędzy dwoma żołnierzami i stał tam cały czas, z opuszczoną głową, milczący i straszny. Zebrana gawiedź głośno domagała się natychmiastowej sprawiedliwości, wznoszono okrzyki, rozlegały się gwizdy, czasem ktoś rzucił kamieniem albo kawałkiem łajna. Jazgot był taki, że chwilami niewiele było słychać z całej rozprawy. Przynajmniej dwa razy w ciągu tego dnia pachołkowie miejscy, nie żałując sił w królewskiej obecności, odpychali tłum dalej, bo niebezpiecznie blisko zbliżał się do podwyższenia, na którym siedział sąd.
Zabójca nazywał się Jura. Był kowalem i płatnerzem, mającym warsztat nad rzeką. Cieszył się dobrą sławą w mieście, gdzie zjawił się nie wiadomo skąd, ale też szybko zyskał uznanie. Nie należał wprawdzie do cechu, lecz był to mistrz nad mistrzami, w kuźni jego sam król składał zamówienia.
Myślę, że po części z zazdrości cechowi kowale gardłowali tak głośno przeciw niemu.
Ojciec Andrzej od świętego Franciszka wygłosił oskarżenie. W żywych słowach opowiedział o tragicznym wydarzeniu i o ogromnych zasługach, jakie zabity mnich oddał zakonowi, całemu Kościołowi i królestwu.
– Osiemdziesiąt lat pozwolił Bóg żyć bratu Mayonizetti, zwanemu Mayo. Osiemdziesiąt lat, z czego lat siedemdziesiąt spędził on w zakonie, a przez ten czas nie było ani jednego dnia, którego nie poświęciłby bliźnim. Jaki zły duch kazał temu oto zbrodniarzowi wkroczyć w boskie plany i przerwać ten znojny, ważny dla Kościoła i całego Królestwa Polskiego, żywot?
Opowiadał o długim, pracowitym życiu brata Mayo, szczegółowo podnosząc jego zasługi. Kowal Jura nie odpowiedział na pytanie, dlaczego dopuścił się zbrodni. Rzekł tylko, że nie chciał zabić.
– Ale uderzyliście? – zapytał oskarżyciel.
– Uderzyłem.
– Przypadkiem, czy też chcieliście uderzyć brata Mayo? Właśnie jego. Przecież wiedzieliście, że jest człowiekiem duchownym, a wy znajdujecie się na kościelnym terenie.
– Uderzyłem człowieka, którego chciałem uderzyć. Ale nie wiedziałem, że jest duchownym. I nie chciałem jego śmierci.
– Więc jednak przyznajecie, że napadliście, bo chcieliście napaść. Dlaczego tak postąpiliście? Czym wam zawinił ów świątobliwy człowiek? Cóż wam takiego zrobił, że odważyliście się na czyn tak świętokradczy?