Выбрать главу

Odpowiedź kowala była dziwna, ale nikt się nad nią wtedy nie zastanawiał. Kowal powiedział:

– Odebrał mi nadzieję.

Nie umiał wyjaśnić, na czym polegała wina świętobliwego człowieka. Nie odpowiedział na to pytanie i później, kiedy powtórzył je sam król Kazimierz.

Kiedy już zamykano przewód sądowy, kiedy zeznali naoczni świadkowie, sąd zapytał, czy jest ktoś, kto wystąpi w obronie oskarżonego. Odpowiedzią był tylko groźny pomruk zebranych i gwizdy. Po trzykrotnym zapytaniu, kiedy nikt się nie zgłosił, a przy wtórze głośnych krzyków tłumu, król wydał wyrok.

– Uciszcie się! Królewski wyrok! Uciszcie się! – wołali heroldowie. – Będzie ogłoszony królewski wyrok.

W jednej chwili zapadła wielka cisza, a ludzie stojący dalej aż usta pootwierali, aby lepiej słyszeć.

– Kowalu – powiedział król. – Dopuściłeś się strasznej zbrodni. Nie wiem, co kierowało twoim postępowaniem.

Bóg cię o to wkrótce zapyta, a ty udzielisz odpowiedzi. Tu, w naszym ziemskim świecie, żadna zbrodnia nie może pozostawać bez kary. A za straszną zbrodnię może być tylko straszna kara. Tedy zostaniesz stracony tutaj, w publicznym miejscu. Sąd stwierdził, że nie zasłużyłeś na łaskę, nie znalazł żadnych okoliczności łagodzących i kat już powinien zająć się twoją głową. Aby jednak nie kalać świętego dnia twoją krwią, wyrok będzie wykonany pojutrze, w poniedziałek. Twoje imię zostanie zapisane dla pamięci potomnych, aby było dla nich nauką i przestrogą i aby mogli cię przeklinać za to, co uczyniłeś.

Tłum zakrzyknął z radości, że zbrodniarz będzie sprawiedliwie ukarany, a potem krzyczał niezadowolony, że widowisko nie odbędzie się od razu. Ale pachołkowie miejscy chwycili już skazanego pod ręce i wyprowadzili go z placu do wieży, przed którą postawiono silne straże. Ludzie długo jeszcze zostali na rynku…

Kowal Jura

Na nasz krakowski klasztor przypadł przykry obowiązek spełnienia duszpasterskiej posługi dla zabójcy brata Mayo. Nikt z ojców nie chciał się jej podjąć, z oburzenia zbrodnią i żalu nad utraconym konfratrem. Byłem wówczas dopiero od dwóch tygodni w tym klasztorze i jego przełożony właśnie mnie wyznaczył. Nie chciałem tego i zaprawdę wiele wówczas dałbym, żeby ktoś uwolnił mnie od owego strasznego obowiązku. Ale musiałem usłuchać przełożonego.

Poszedłem z samego rana, w niedzielę, bo podobnie jak inni będąc pełen oburzenia, chciałem to mieć jak najszybciej za sobą. Strażnik zaprowadził mnie do wieży w ratuszu i powiedział, żebym zastukał w kratę, kiedy będę chciał wracać. Nie miałem z sobą wiatyku, bo po rannej naradzie w klasztorze pouczono mnie, że zbrodniarz nie może uzyskać rozgrzeszenia, więc i nie może przyjąć najświętszego sakramentu.

Kowal Jura siedział w kącie i dopiero po dłuższej chwili spostrzegł, że ktoś go odwiedził. Zapytałem, czy chce się wyspowiadać, ale powiedział, żebym wracał, bo wobec ogromu jego zbrodni nie spodziewa się bożej łaski. Choć taki właśnie miałem zamiar, zostałem. Najpierw tylko na chwilę, bo chciałem go przekonać, że nawet zbrodniarze mogą liczyć na miłosierne spojrzenie Boga, potem na dłużej, bo chciałem wysłuchać jego opowieści do końca, zostałem, ponieważ odczułem litość i współczucie. Wreszcie, to nie było nasze pierwsze spotkanie…

Ojciec Ambroży przerwał opowiadanie. Podniósł się z ławy i poszedł pod przeciwną ścianę kościoła, gdzie zatrzymał się i stał długą chwilę w milczeniu. Kiedy wrócił i usiadł, aby ciągnąć dalej opowieść, nie patrzył na słuchającego. A ten siedział nieporuszony, wpatrzony w jeden punkt przed siebie.

– W moim życiu niewiele było dni tak tragicznych, tak trudnych dla mnie, jak tamte. Jak mówiłem, bawiłem w Krakowie ledwie od dwóch niedziel, dokąd przyjechałem wprost z miejsca, gdzie teraz się znajdujemy. Przebywałem krótko w Dolinie, z jakąś sprawą, której już dziś nie pamiętam. Ale zapamiętałem wszystko, co wtedy się zdarzyło, a co potem miało swój ciąg dalszy. Któregoś dnia pewien chłopiec imieniem Jeno, sierota przygarnięty przez rodzinę mojej siostry, zwrócił się do mnie z prośbą. Dał mi zabawkę, drewnianą kolorową kaczkę i poprosił, żebym oddał ją małej córce rycerza z Lipowej. Powiedzieli, że dziewczynka pewnie płacze po utracie zabawki, i ze naprawił kaczkę. Wziąłem zabawkę od chłopaka i nawet zamieniłem z nim kilka słów, bo miał dziwne oczy – jedno niebieskie, drugie brązowe. Jeszcze tego dnia poszedłem do dworu, gdzie mnie godnie przyjęto i gdzie mogłem zabawkę oddać córce gospodarza. Ot, dziecinne igraszki, dziecinne sprawy. Ale to dziecko taką wielką okazywało radość z odzyskanej kaczki, tak bardzo cieszyło się, tak radowało. Nie mogłem się nadziwić i pojąłem wszystko dopiero wtedy, kiedy mi służba powiedziała, że ta zabawka to dla dziewczynki cenna pamiątka po zmarłej matce. Ze dziecko, usłyszawszy o tym, jak daleko płyną rzeki, a wiedząc wcześniej, że matka pojechała za góry, za morza, chciała puścić kaczkę wodą, aby dopłynęła do matki i powiedziała jej, że ona, Alena, jest bardzo nieszczęśliwa, że płacze i tęskni. I któregoś dnia poszła nad rzekę, na wysoką skałę nad wodą, skąd rzuciła zabawkę, ale tak nieszczęśliwie, że sama wpadła do wody i tylko nadzwyczajnej opiece Bożej zawdzięczać należy, że nie utonęła™

Ta historia poruszyła mnie i uznałem, że jest prawdziwa, bo dziecko miało od niedawna macochę, surową bardzo kobietę, a ja sam będąc wychowanym przez drugą żonę mojego ojca, wiedziałem dobrze i rozumiałem, co czuje dziecko. Rozpytywałem też o owego chłopaka, którego przygarnął mój szwagier, i choć mówił o tym niechętnie, dowiedziałem się, że wziął go od znachorki imieniem Gościcha, starej kobiety, która chowała chłopca od niemowlęcia. Kowal Hanek powtarzał, co ona mu powiedziała, że znalazła dziecko w lesie. Ale przecież dzieci nie rodzą się same w lesie. I tak od słowa do słowa doszedłem do tego, że dziecko przyniósł do chaty znachorki pewien człowiek, który je, jak wtedy myślałem, znalazł porzucone. Ale ten człowiek to był gwałtownik straszny, morderca i zbój napadający wędrowców na gościńcach, a nie ktoś zdolny do miłosierdzia. Raczej ukradł to dziecko, niż znalazł porzucone.

Tak czy inaczej, kiedy przybyłem do Krakowa, znałem historię chłopaka zwanego Jeno i historię drewnianej kaczki należącej do dziewczynki imieniem Alena. W Krakowie, od razu pierwszego dnia pobytu, bo Bóg czasem dziwnie przyspiesza bieg wydarzeń, więc pierwszego dnia poszedłem z jednym z braci odebrać skrzynię, przygotowaną na potrzeby klasztoru. Skrzynia była gotowa, kowal zaś, imieniem Jura, zachęcał nas, byśmy poczekali na wózek, aby przewieźć ją do klasztoru. Ale brat, z którym wówczas byłem, Radzim, uparł się, że czekać nie będziemy i poniesiemy skrzynię sami.

Była wielka i ciężka, więc ją nieśliśmy długo i z trudem. Brat Radzin okazał się gadatliwy i to on opowiadał mi o kowalu. Opowiedział, jaki to znany mistrz ten Jura, że mógłby w pałacu mieszkać, bo zamówienia składa u niego sam król i wielu panów królestwa. Nie mieszka w pałacu, nie chodzi w złotogłowiu, bo nie chce. A nie chce, bo jest człowiekiem dziwnym, skrytym, ogarniętym tylko jednym pragnieniem. Szuka swojego zaginionego dziecka i każdego pyta, czy nie widział jasnowłosego chłopaka o różnokolorowych oczach, z których jedno miało być brązowe, a drugie niebieskie.

Dziś, kiedy o tym mówię, wszystko wydaje się dużo prostsze niż wówczas. Nie wiem, dlaczego nie pomyślałem od razu, dlaczego nie od razu zrozumiałem, że to właśnie ja, dzięki Bożej woli, wiem i mogę w jednej chwili uszczęśliwić tego człowieka. Więcej, dwóch ludzi. Mogłem wrócić do kuźni i powiedzieć: Kowalu, wasz syn żyje i wiem, gdzie jest. Jeśli chcecie, możecie tam zaraz pójść czy pojechać. A chłopakowi powiedzieć albo najpierw przesłać mu wiadomość: Chłopcze, odnalazł się twój ojciec, wielkim, sławnym i bogatym jest kowalem i właśnie ruszył w drogę, aby cię uściskać.