Nie zrobiłem tego. Skrzynia była taka ciężka, nie miałem sił z nią wracać, a później coś mi wypadło w klasztorze i nie poszedłem do kowala ani nazajutrz, ani następnego dnia. Och, myślałem sobie, to przecie nie jest takie ważne. Skoro obaj czekali kilka lat, mogą poczekać jeszcze kilka dni.
Gdybym wiedział, gdybym mógł przewidzieć, co się zdarzy! Przecież gdyby nie moje lenistwo, nie doszłoby do zbrodni. Kowal pojechałby do syna, nie napadłby brata Mayo, nie trafił pod sąd i nie został skazany. Ciężką dał mi Bóg pokutę za moje lenistwo i brak miłości bliźniego. Bo okazało się, że moje grzeszne zachowanie, owo lenistwo właśnie, było bezpośrednią przyczyną zbrodni. To z mojego powodu kowal Jura napadł na brata Mayo. Gdybym mu powiedział, gdybym wrócił, gdybym poszedł nazajutrz, brat Mayo by żył, kowal Jura odnalazłby syna, a Jeno ojca.
Ale nie tak się stało. Mój grzech był przyczyną wielu innych grzechów i nie wiem, czy kiedykolwiek będzie odkupiony. Jurę zobaczyłem dopiero tej właśnie niedzieli, kiedy było już po królewskim wyroku, a przed poniedziałkiem, kiedy miał dać głowę i kiedy na wszystko było już za późno. Na wszystko!
Kowal Jura siedział w milczeniu, jakby mnie nie było obok. Nawet kiedy zaczął mówić, to nie mówił do mnie, a mówił przed siebie, jak gdyby chciał się tylko pozbyć ciężkich myśli, z jakimi długo się nosił i jakich nie zamierzał zabierać na tamten świat.
Opowiadał, jak dzieckiem będąc trafił do pewnej osady w Ziemi Kaliskiej. Pracą, ciężkim trudem i potem zdobywał uznanie dla swoich kowalskich umiejętności. Był pomocnikiem, czeladnikiem, odbył przypisaną prawem podróż trwającą rok i sześć tygodni, by wreszcie zostać mistrzem Miał dom, urodziwą żonę, ukochaną nad wszystko. I każdego dnia dziękował Bogu za to, co otrzymywał Aż przyszły lata trudne, lata nieurodzajów, klęsk i powodzi. Głód zajrzał w oczy najpierw najbiedniejszym, a potem wszystkim bez różnicy stanu, pochodzenia czy majątku.
Kiedy zaś był już przekonany, że owej strasznej zimy umrą z głodu jak inni, sąsiedzi bliżsi i dalsi, dzieci i dorośli, dobry Bóg sprawił cud. W śniegu, w pobliżu jego domu leżał wędrowiec, stary człowiek, który przyszedł nie wiadomo skąd. Kowal przyniósł go do domu, ogrzał, podzielił się nim polewką ugotowaną z ostatniej ryby. Gość odpłacił się w dwójnasób. Wskazał miejsce, gdzie leży sarna, która pozwoliła im przetrwać, a potem kierował ich poczynaniami. Pokazał gdzie są ryby, gdzie ptaki, gdzie dziczyzna. I tak dotrwali do wiosny. A z wiosną odmieniło się wszystko, ożyli ludzie, ożyła osada, zły czas przeminął. Ogromna była życzliwość całej osady dla starego, dla kowala i jego żony. Stary był poważany niemal jak człowiek święty, cudotwórca. Przychodzili do niego wszyscy, składali dary i podziękowania.
Gość został w domu kowala, pracował w kuźni, otoczony powszechnym szacunkiem. To on przepowiedział niezwykłą nowinę kowalowi i jego żonie. Zanim odszedł wiosną, wiedzieli, że po wielu latach oczekiwania urodzi się im dziecko. Syn. Tak zapowiedział stary. I namawiał, aby poszli na południe, kiedy zechcą poprawić swój los.
Wiedział wszystko. Wiedział, co i jak się stanie, i jaki będzie przebieg zdarzeń. Ale nie uprzedził o bólu i o nieszczęściu, jakie miały nadejść po jego pojawieniu się w domu kowala.
Zgodnie z tą przepowiednią żona kowala urodziła syna. W całej osadzie oczekiwano z przejęciem tego wydarzenia, ciesząc się wraz z kowalami ich szczęściem. Ludzie odwiedzali dom Jury, przynosili podarunki. Kiedy więc wreszcie urodziło się dziecko, radość była powszechna. Ale trwała krótko.
Tak jak niegdyś radość rosła w miarę, jak stary czynił rzeczy piękne, tak teraz rosły niepokój i lęk.
Dziecko urodziło się osobliwe, zapowiadało kłopoty, a może nawet nieszczęścia i klęski. Miało jedno oko brązowe, a drugie niebieskie.
Przyjaciele, sąsiedzi przestali przychodzić w odwiedziny, przestali przynosić podarki. Jednego dnia wszyscy stali się niechętni i wrodzy. Mówili, że stary czarownik coś uknuł i że niechybnie chciał im zaszkodzić. Nie wiedziano, jaki był ów złowrogi plan, ale pewnie dotyczył wygubienia ich wszystkich. Bali się, strach ogarniał ich coraz większy. Wiedzieli, co znaczy cierpienie, bo znali je, pamiętali, przecież dopiero co grzebali bliskich, pornarłych z głodu, nieznanych chorób i zimna.
Pamiętali, więc mieli się czego bać.
A bali się tak bardzo, że postanowili pozbyć się kowali z ich podejrzanym bachorem. Najpierw rzucali gniewne okrzyki, potem rzucali kamieniami. Aż któregoś dnia żona kowala zachorowała i umarła, nikt nie chciał jej pomóc, a oni zebrali się wszyscy i przyszli gromadą, aby podpalić dom i spalić w nim czarownika. Jura nie pozwolił na to, sam podpalił własny dom.
Nie zapłakał, nie poskarżył się, wziął syna, założył worek na plecy i ruszył ku swojemu przeznaczeniu. Szedł przed siebie, nie zamierzając wracać, a wierząc w słowa starego Mayo, że tam, daleko na południu, czeka ich lepsza przyszłość.
Którejś nocy, kiedy zasnął zmęczony, zły los do tego, co przeżył niedawno, dołączył nowe nieszczęście. Oto kiedy obudził się w lesie, zobaczył, że nie ma dziecka przy boku. Biegał wokoło, szukał, nawoływał. Nie wiedział, co się stało. Przecież dziecko, niemowlę, nie mogło samo odejść. Więc myślał, że zostało porwane. Że porwał je zły duch, a może dziki zwierz, który zaniósł dziecko daleko do swojej kryjówki i tam je pożarł na śniadanie.
Do wieczora, kiedy zbiegał las wszerz i wzdłuż, posiwiał, zgarbił się i jakby zmalał. Płakał, krzyczał, podnosił ręce do nieba i złorzeczył mu, że tak srodze go ukarało. Niebo dało mu radość, dało mu posmakować pełni ludzkiego szczęścia tylko po to, żeby mu je zaraz odebrać, po kawałku, powoli, aby czuł większy ból.
Przeklinał świat, przeklinał los. I przeklinał dzień, w którym zobaczył starego i odnalazł go w śniegu.
Gdyby umarł wówczas z głodu obok swojej żony, byłby szczęśliwy, jak był szczęśliwy i wcześniej.
Zgrzeszył, bo ciesząc się szczęściem, chciał tego szczęścia więcej, a to, które miał, wydawało mu się za małe, niepełne.
Nie znalazł syna w lesie, nie natrafił na żaden ślad po nim. Poszedł więc w końcu dalej. Bywał w różnych ziemiach i krainach, w miastach i wioskach, w zamkach i dworach. Którejś nocy przyśniło mu się, że dziecko żyje, że nie zginęło, że nie porwał je zwierz, ale człowiek. Więc znowu chodził od osady do osady i pytał, czy nie spotkali, nie widzieli jego syna, różnookiego chłopca. Nie usłyszał o nim więcej ani słowa. Płynęły lata, zmarniał, zamknął się w sobie, był ponury, milczący, nieszczęśliwy.
Szczęście, którym kiedyś się cieszył, zatracało się w jego pamięci coraz bardziej i miał żal do losu, że każdego dnia pamięta coraz mniej, nie tylko o swoim dawnym szczęściu, ale i o nieszczęściu, jakie przyszło później. Że kiedy płacze, nie pamięta już tamtych twarzy, a czuje tylko ból.
Któregoś ranka, kiedy przechodził ulicami Krakowa, zobaczył sprawcę owego złudnego szczęścia, które stało się jego wielkim nieszczęściem.
Przed kościołem ojców franciszkanów w Krakowie zobaczył starego Mayo, o którym myślał, że ten dawno już umarł. W porywie żalu, bólu i cierpienia, pełen buntu wobec zanikających wspomnień, skoczył do niego, zanim o tym pomyślał. Uderzył starego, jak gdyby chciał sprawdzić, czy tamten jest prawdziwy, żywy – bo jeśli w jego pamięci zatracali się syn i żona, dlaczego tak samo nie rozpłynął się ten stary człowiek, zadowolony teraz i uśmiechnięty. Skoczył więc i uderzył.