Stary upadł na schody kościoła. Był drobny, wątły, a kowal miał siłę niedźwiedzia. Mayo upadł, uderzył głową o schody z kamienia. Zbiegli się ludzie, nadbiegła straż, pochwyciła kowala, a wszyscy pokazywali go palcami i wołali: zbrodniarz. A to nie on był zbrodniarzem, zbrodniarzem był ten, który dał mu nadzieję, wielką i piękną nadzieję, pozwolił zasmakować szczęścia, a potem wszystko to odebrał, zabrał do ostatniego źdźbła i ostatniej odrobinki.
Kowal nie chciał zabić, nie chciał nawet ukarać, bo kara należy do Boga, chciał się tylko przekonać, dotknąć, sprawdzić.
Ojciec Ambroży wstał gwałtownie z miejsca. Biegał po kościele, wymachiwał rękoma, targał sobie włosy na głowie, siadał i biegał znowu, tak bardzo poruszył go los Jury.
– Zerwałem się, wybiegłem. Chciałem mówić wszystkim: Oto jest niewinny człowiek, oto jest człowiek sprawiedliwy, ciężko skrzywdzony przez los i przez innych. Chciałem to ogłosić, żeby się wszyscy dowiedzieli. Sam nie wiem, czego chciałem, biegałem ulicami, biegałem i krzyczałem coś, czego pewnie nie rozumieli ci, którzy tam byli. Kiedy bowiem wyszedłem z ciemnicy, zobaczyłem, że wszystko toczy się zwyczajnie, przekupnie sprzedają towary, ludzie chodzą jak chodzili, uśmiechają niewiasty, bawią się dzieci. Zapomnieli już o uwięzionym kowalu. Na chwilę. Przypomną sobie w poniedziałek, kiedy kowala będą tracić, kiedy odbędzie się zapowiedziane dla nich widowisko.
Pobiegłem na zamek. Tylko król mógł unieważnić wyrok. Tylko król, wielki sprawiedliwy król.
Pobiegłem na zamek, ale tam nie wpuścili mnie do króla Kazimierza. Król odpoczywał i ani jego paź, ani służba nie chcieli nawet słuchać, co mam do powiedzenia. Czekałem i czekałem. Nie wiedziałem, co mam robić. Próbowałem tłumaczyć wszystkim, którzy tam byli, ale szybko pojąłem, że nikt tego nie rozumie i nie chce mnie słuchać. Dla nich wszystko przedstawiało się jasno. Była zbrodnia, więc musi być kara.
Czekałem. Byłem młody i brakowało mi doświadczenia, brakowało pomysłów, stanowczości, modliłem się o pomysł, o koncept, o szczęśliwy traf. Ale nic takiego nie nadchodziło. Obecny był tylko ból. Ten ból, że gdybym powiedział wcześniej, że gdyby tamta skrzynia nie była taka ciężka, że gdybym zechciał wówczas wrócić, jakże inaczej mogłoby potoczyć się wszystko.
Przecież mogłem dać kowalowi nadzieję. Powiedzieć mu o tamtym chłopcu, o tamtej kaczce. Nie powiedziałem, bo byłem leniwy, nie wiedziałem, nie przypuszczałem. Brakło mi rozumu, brakło wyobraźni.
Czekałem aż do nocy, a potem całą noc pod bramą. I nic się nie zdarzyło, nikt mnie nie wezwał na spotkanie z królem. Byłem bardzo zmęczony, zasnąłem.
Kiedy zaś obudziłem się, okazało się, że znowu popełniłem grzech lenistwa. Król wyjechał. Wyjechał z zamku w niewiadomym kierunku. Przejechał obok mnie, tuż obok, bo byłem przy samej bramie, nie mógł mnie nie widzieć, ale przecież nie miał powodu, żeby się zatrzymywać. Na nic nie zdały się moje złorzeczenia i mój płacz. Wszystko przepadło.
Jeno odsunął skobel, i otworzył wrota kościoła. Do świątyni wraz ze świtaniem wpadł chłód poranka.
– Będzie ładny, słoneczny dzień – powiedział kowal.
Stał w otwartych wrotach i patrzył przed siebie, na nieodległe domostwa i zagajniki Choć minęła tylko jedna noc, drzewa utraciły niespodziewanie wiele liści, niesionych teraz przez wiatr, a te które zostały w koronach, nie były już zielone. Nad Doliną z wolna unosiła się mgła, spoza której od osady dochodziły stłumione pogwizdywania.
– Pasterz dzisiaj chyba zaspał, bo późno wygania bydło – powiedział Jeno.
Za plecami kowala rozległ się szloch, ale ten nie odwrócił się. Stał w drzwiach świątyni, z każdą chwilą wypełniającej się światłem, wysoki, trochę pochylony.
Szloch nasilał się, przechodząc w jęk pełen bólu. Ojciec Ambroży nie wstał z ławy, nie podszedł.
Zapytał:
– Czy kiedykolwiek zdołasz mi wybaczyć?
Jeno wyprostował się, przeciągnął dłońmi po twarzy. Jak ktoś, kto wie, co i dlaczego powinien uczynić. Nie odpowiedział.
Odszedł.
Miecz Maramy
Ruszyli o świcie. Ubrali się lekko, jak to na polowanie, ale że było to polowanie na człowieka, nikt nie zostawił w domu miecza, choć mało kto miał na sobie coś z pancerza.
Zaraz pod zamkiem starosta Rosół podzielił gromadę na trzy grupy. Prawą dowodził król Kazimierz, środkową on sam, a lewą Jakub z Lipowej. Prowadzili pachołkowie, którym wcześniej pan kasztelan kazał śledzić miejsca, gdzie mógł przebywać Marama. Wedle tych wieści miał on kryjówkę w lesie w okolicach Dębowca, na południe od Holsztyna. Nie wiadomo było, czy to jedyne schronienie rozbójnika w okolicy, czy ma ich więcej, ale tam go ostatnio widziano i tam też skierowali się wszyscy, choć każdy inną drogą.
Najkrótszą, na wprost przez leśne trakty, udał się król Kazimierz, pozostali mieli obejść las od Biskupic i Zawodzia. Jechali luźną, gwarną z początku gromadą, która cichła w miarę jak zagłębiali się w las.
Przebyli kilka płytkich strumieni, minęli skałki, by znaleźć się w borze, który ciągnął się na wiele mil, aż wychodził na południową drogę. To przy niej ostatnio widziano Maramę. Plan był taki, żeby doszedłszy do drogi zakręcić i iść nią na północ, wolno i w luźnym szyku, który mógłby zwabić rozbójnika i przekonać go, że podróżni staną się jego łatwym łupem. Pokryci kurzem chowali się pod zwykłymi płaszczami, dbając, aby nie było widać broni. Tylko król miał na sobie wspaniały czerwony płaszcz, wyszywany złotą nicią. Kasztelan Bartosz usiłował przekonać króla, aby oddał swój strój komuś z czeladzi, a sam nie narażał się niepotrzebnie, ale król odmówił.
– Nie będzie byle pachoł paradował w moim płaszczu – powiedział i dodał, że chyba nie musi obawiać się niczego w tak znakomitym towarzystwie.
Jeno spędził w kuźni niewiele czasu. Tyle tylko, ile potrzebował na spakowanie worka, do którego włożył kilka ze swoich narzędzi, skromny zapas żywności, zimowe buty i ciepły płaszcz, parę drobiazgów.
Potem zarzucił wór na plecy i nie oglądając się, ruszył ścieżką ku południowej drodze.
Marama uciekał.
Biegł przed siebie równymi, wielkimi krokami, na jakie pozwalały mu długie, mocne nogi. Biegł spokojnie, miarowo jak człowiek, który potrafi pokonać wielkie odległości bez zmęczenia, przyzwyczajony do wysiłku, a nawet więcej, jakby z tego wysiłku czerpał pewną przyjemność.
Zaraz na początku odrzucił wszystko, co mogłoby mu przeszkadzać. Worek i skóry używane do przykrycia zostawił w zaroślach, zapamiętując te miejsca, żeby później łatwo tu dotrzeć. Odrzucił kij, a długi miecz umieścił w pochwie, zamocowanej na plecach, która przydawała się w takich właśnie szczególnych przypadkach.
Biegł prosto na zachód. Najpierw polami między skałkami, potem zagajnikami, a wreszcie lasem, bez namysłu wybierając dróżki i ścieżki Jeszcze w Bukowcu próbowali mu zajść drogę ludzie z osady, wezwani do obowiązku łapania przestępcy. Szli ławą przed siebie, szeroką, nieuporządkowaną.
Wpadł między nich, nie zwalniając biegu powalił dwóch i pognał dalej. Kiedy obejrzał się po chwili, zobaczył, że zatrzymali się i stoją, czekając dalszych rozkazów.
Marama sam był dla siebie panem, nikomu nie podlegał, nikogo nie musiał słuchać, więc zawsze wygrywał takie gonitwy. W ciągu lat przeżył ich kilka, wielkich i mniejszych, a wszystkie kończyły się jednakowo. Czasem byli bliżej, czasem dalej, ale zawsze czuli respekt przed jego pałką, jego siłą, sprytem i okrucieństwem. Tratował przeszkody niczym dzikie zwierzę i uchodził. A oni przedłużali pościg niechętnie, poganiani przez starostę albo kasztelana, aż do chwili, kiedy dowodzący mówił „dość" i mogli wrócić do swoich domów i do swoich zajęć.