Marama doskonale wiedział, że tak będzie i tym razem. Im bardziej się oddali, tym mniejszą będą mieli ochotę biegać za nim, więc parł do przodu, czując, jak radośnie gra mu w płucach. Miał tak wielką przewagę, że chciało mu się śpiewać.
Inną grupę zobaczył koło Księżych Stogów, ale już był po drugiej stronie potoku i już pędził pomiędzy drzewami, przeskakując krzaki, tratując paprocie. Oni szli jego śladem, coraz bardziej zagłębiając się w las. A las należał do niego. Tu w plątaninie strumyków, pagórków, ścieżek, było wiele miejsc trudnych do przejścia dla kogoś, kto ich nie znał, nie spróbował własną stopą, więc zapadali się na podmokłych łąkach, grzęźli na bagnistych polanach, tonęli prawie w rzeczkach o mulistym, zdradliwym dnie.
Biegł naprzód i już widział znaki, które były czytelne tylko dla niego, a oznaczały granice bezpiecznego świata. Nie zwalniał, bo jednak pogoń otaczała go szerokim wielkim kręgiem, pętlą, która mogła zacisnąć się na jego szyi. Więc wybrał trudno dostępne, nikomu nieznane miejsca, gdzie chodził tylko dziki zwierz i on, Marama. Przed nim były rozległe, nieprzebyte dla nikogo poza Maramą, Czerwone Bagna.
Szukali go po wioskach i osadach, przepatrywali młyny, stogi, zarośla, wytężali oczy na polach i pomiędzy skałami. W południe zamknęli owo wielkie kolisko i szli teraz wolno, ale wytrwale do jego środka, uważnie badając każdy ślad. Marama biegł, przeskakiwał z kępy na kępę, wiedział, gdzie podeprzeć się kijem, gdzie nie postawić nogi i nie stracił ani chwili na zastanawianie się nad wyborem drogi.
Był już blisko schronienia, ale i oni byli niedaleko, kilkakrotnie słyszał granie rogów, ujadanie psów, a potem zupełnie już bliskie stukanie kijów o kije, o drzewa i przeraźliwe terkotanie kołatek.
Pędził zakosami, pod górę, w dół, pomiędzy drzewami, po kamieniach, po trawie, po gruncie niebezpiecznie grząskim, po piasku, przedzierał się między chaszczami, brodził po strumieniach. Ci, którzy zaszli go od południa byli najbliżej. Konni posuwali się szybciej niż mógł biec, wkrótce prawie poczuł ich oddechy za plecami. Nie oglądał się, nie tracił czasu, uciekał i uciekał.
Mógłby tak jeszcze długo gnać, bo jeszcze miał wielki zapas sił, który by mu starczył na pół dnia albo i na dłużej. Ale musiał zwolnić w trudnym terenie, musiał spojrzeć w bok, przypomnieć sobie pokręconą sosnę albo kształt kamienia, a potem ułożenie brzóz przy mokradłach.
Wykorzystali jego wahanie, bo wśród ścigających byli nie tylko kmiecie i chłopi, których tu przygnano z obowiązku, ale i rycerze, dla których polowanie było rozrywką i którzy za punkt honoru mieli umęczyć się w pościgu, zadyszeć, zmordować aż do czarnej ćmy w oczach.
Marama był blisko swojej kryjówki położonej głęboko na mokradłach. Skakał już z kępy na kępę, kiedy ich znowu usłyszał za sobą. Nie zatrzymał się, ale obejrzał do tyłu. Z zagajnika wyjeżdżał właśnie jeden z tych, których obawiał się najbardziej. Rycerz, który przybył tu nie z obowiązku, ale z własnej ochoty, pan, dla którego polowanie do umordowania, do wycieńczenia, było najulubieńszą rozrywką.
Taki szaleniec jest najbardziej niebezpieczny, bo umie rzucić toporem, ciąć mieczem, konno przeskoczyć przeszkodę, a przy tym zwykle nie ustępuje po byle porażce.
Marama zwolnił i popatrzył wokoło. Nie zobaczył nikogo, kto szedłby za jeźdźcem w bliskiej odległości, kto by go widział czy słyszał. Zatem miałby to być pojedynek, walka jednego z jednym, ściganego ze ścigającym.
Tamten widać pomyślał to samo, bo i on zatrzymał się, obejrzał. Nie powiedział nic, bo panowie nie wołają na zwierzynę, kiedy ją tropią, a jedynie patrzą, jak ją zagonić na śmierć, ułowić, dopaść, ustrzelić albo zadźgać.
Jeździec był wysoki, silny, uzbrojony i Marama wiedział, że nie pójdzie mu z nim łatwo, choć miał już za sobą takie pojedynki i, jak dotąd, wychodził z nich zwycięsko. Ale teraz stał ledwo o sto kroków i czekał, co zrobi tamten. A tamten czekał, co zrobi Marama. Patrzyli na siebie, oceniali siły przeciwnika, jego uzbrojenie, doświadczenie.
Słońce świeciło jasno.
Marama zerwał się nagle z miejsca i pobiegł. Jeździec ocenił, że zbój nie zamierza się bronić, a jedynie uciekać, więc spiął konia i ruszył naprzód. Marama umykał coraz szybciej, koń też przyspieszył biegu – jeszcze tylko trochę. Rozgrzany pogonią rycerz nie zwrócił uwagi, że koń idzie ciężko, że zapada się w grząskim gruncie, bo nie mógł zwracać uwagi na takie rzeczy, kiedy uciekinier tuż, tuż. A kiedy Marama źle postawił nogę i przewrócił się, rycerz spiął wierzchowca znowu i skoczył.
Zachlupotało, koń zapadł się aż po brzuch. Zanim jeździec wyciągnął stopy ze strzemion, rumak mocniej pogrążył się w bezdennym bagnisku. Już nie mógł wierzgać, już tylko głową rzucał i rżał.
Rycerz odepchnął się nogami od jego grzbietu i czołgał się jak najdalej od tego miejsca, ale wszędzie wokół było równie niebezpiecznie. Spróbował stanąć, błoto sięgało mu do połowy uda. Rzucił się w przód, w bok, do tyłu. Stopy grzęzły, ręce, którymi rozgarniał błoto, ciążyły jeszcze bardziej do dna.
Marama był o dziesięć kroków. Wstał, otrząsnął się i pewnie postąpił w stronę topieli. Jego oddech już się uspokoił, jego twarz nie wyrażała przestrachu ani zagubienia.
– To nie potrwa długo – powiedział z miną kogoś, który wie. – Teraz idzie wolno, bo jesteś dość gruby w tobie; i masz ubranie. Taki płaszcz powoli nasiąka.
Dopiero kiedy bagno cię wciągnie do szyi, pójdzie szybciej. Widziałem coś takiego dwa czy trzy razy.
Nie wiem tylko, co z brodą, taką długą brodą jak twoja. Chętnie to obejrzę.
– Pomóż mi – poprosił rycerz, daremnie szukając wokoło siebie czegokolwiek, co mogłoby mu dać punkt oparcia. – Dam nagrodę.
Tamten roześmiał się chrapliwie.
– Nagrodę? To nie wiesz, że jestem Marama zbój? Mam więcej, niż kiedykolwiek widziałeś na oczy.
Nie potrzebuję niczego.
– Nie chcesz pieniędzy? To dlaczego łupisz kupców na drogach?
– Lubię napadać. Lubię, kiedy się boją. Lubię ich podejść, oszukać. Tak jak ciebie.
– Oszukałeś mnie?
– Pewnie! Po to przecież upadłem, żebyś myślał, że już mnie masz. Tylko że ja znam te bagna i wiem, jak po nich biegać, a ty nie wiesz. Oszukałem ciebie, tak jak oszukałem kilku innych wielkich panów myśliwych. To sztuczka, której się nauczyłem od rysia w lesie. Kiedyś miałem małego rysia, chowałem go i uczyłem się od niego. Widziałem, jak poluje na ptaki. Nie chciało mu się za nimi ganiać, to udawał chorego, kulał, kulał, aż się wywrócił i leżał nieruchomy. A kiedy ptaszek podszedł, to go tylko chap zębami! Ja jestem ryś, ty jesteś ptaszek.
– Wyciągnij mnie, na miłość Boga!
– Żebyś znowu mnie ścigał? Nie mam w tym interesu.
– To co byś chciał?
– Patrzeć w twoje oczy, gdy już tylko one, usta i nos będą widoczne w bagnie.
– Potworze, potępieńcze o czarnej duszy!
– To ty zaraz będziesz miał wszystko czarne, nawet ten swój parszywy język. Dusza też będzie niewiele warta, skoro nie ma tu księdza, żeby ci udzielił rozgrzeszenia. Chcesz, mogę cię wyspowiadać.
– Obyś sczezł, diable! Przecież możesz mnie uratować. Marama roześmiał się chrapliwie.
– Ano mogę – powiedział ze złym błyskiem w oczach, – Ale nie chcę, rozumiesz, człowieku? Nie chcę.
Odwrócił się, wyjął wielki miecz z pochwy na plecach i zamachnął się. Od jednego ciosu ściął sporą brzózkę. Chwycił ją od strony pnia i przyciągnął ku sobie.
– To by wystarczyło – wyjaśnił. – Masz jeszcze wolne ręce, mógłbyś się złapać, ja bym pociągnął i byłbyś uratowany.