Выбрать главу

– To zrób tak!

– Nie mogę. Zdradziłbyś moją tajemnicę. To tylko jedna z moich kryjówek, ale całkiem pewna.

Tonący uderzył rękami po powierzchni błota, oblepiającego już rękawy. Koniec zbliżał się szybko.

– Niech się dzieje wola Boża – powiedział. – Przeklinam ciebie, rozbójniku, na wieki wieków!

Po czym zaczął się głośno modlić.

– Ojcze nasz, któryś jest w niebie…

Marama zaśmiał się i wykonał nieprzyzwoity gest.

– Módl się – zakpił. – Niech Bóg uczyni cud. Niech pokaże, że jest silniejszy od Maramy.

Cud miał kształt podkowy. Podkowa nadleciała z furkotem i uderzyła w czoło Maramy. Zachwiał się, ale nie przewrócił. Wtedy nadleciała druga podkowa i trafiła Maramę w usta. Wrzasnął, sięgnął do pochwy, ale nie było tam miecza, bo odłożył go po ścięciu drzewka. Teraz ten miecz znalazł się w czyichś rękach, a ręce były silne i dźwignęły oręż bez trudu. Świsnęło powietrze, przecięte ostrzem.

Marama upadł na wznak. Gasnącym wzrokiem rozpoznał twarz, która się nad nim pochyliła.

– Różnooki – zacharczał. – Stara czarownica miała rację. Na swoje przekleństwo cię wykradłem…

Płaszcz

Niedoszły topielec był czarny od cuchnącego błota. Leżał na trawiastej kępie, z rękami jeszcze kurczowo zaciśniętymi na gałęziach brzózki. Sapał głośno, nie wiadomo z wysiłku czy przestrachu.

Z trudem odwrócił się na prawy bok, przetarł twarz dłonią.

– Tyś anioł? – zapytał świszczącym szeptem. – Bądź pozdrowiony.

– Nie – Jeno uśmiechnął się, czując jak powoli rozluźniają się mięśnie, jak przestają drżeć nogi i ramiona. – Jestem kowalem. Ale może to anioł stróż postawił mnie na twojej drodze.

– Dzięki – topielec zakaszlał, wypluł czarną ślinę i usiadł.

– Nie najlepiej z tobą – zauważył Jeno. – Opiłeś się wody z bagna, a to bardzo niezdrowa woda.

Zachorujesz od tego i umrzesz w kilka dni.

Podszedł do siedzącego, chwycił go ręką za podbródek, a drugą dłoń bezceremonialnie włożył mu do ust. Topielec jęknął i wyrzucił z siebie brunatną breję.

– To konieczne – wyjaśnił Jeno. – Ta woda jest zatruta, podobnie jak całe Czerwone Bagno. Nawet przebywanie tutaj jest niedobre dla zdrowia.

– Niech cię, człowieku! Omal mnie nie zabiłeś!

– Zabiłem kogo innego. Nie wiem, czy zrobiłem słusznie.

– Co takiego? – zdziwił się tamten. – Przecież to rozbójnik, a ja…

– Zgadłem, że tamten to zbój, bo nie chciał ci podać ręki w topieli. Ale możeś ty jeszcze gorszy od niego. No, trudno. Stało się. Jego zabiłem, ciebie uratowałem. Lepiej nie opowiadaj o tym nikomu.

– Przecie to zbój Marama, za którego głowę wyznaczono nagrodę.

– Nie zabijam ludzi, ani dla nagrody, ani z innych powodów. A ciebie pościg za nagrodą omal nie doprowadził do zguby. Ktoś w twoich latach raczej powinien siedzieć przy kominie.

Rozejrzał się, jak gdyby w myślach obliczał drogę do bardziej bezpiecznego miejsca.

– Nie możemy tu zostać – powiedział z niepokojem. – W nocy zbierają się tu niebezpieczne mgły. Dasz radę iść?

– Tak… chyba tak – topielec spróbował się podnieść. Przychodził już powoli do siebie, ale dygotał z zimna.

– Idź za mną – polecił Jeno. – Może pamiętam tę drogę. Poszli ostrożnie ku zachodowi, potem coraz szybciej, aż wyszli na suchą już łąkę, na którą znad pobliskiego lasu padały promienie zachodzącego słońca.

Stary trząsł się coraz bardziej, dygotał z zimna, szczękał głośno zębami.

– I co ja mam z tobą zrobić? – zapytał Jeno zmartwionym głosem. – Przecież nie mogę cię tu zostawić.

– Odprowadź mnie bezpiecznie do Holsztyna, a wynagrodzę – szepnął tamten.

– Co ty ciągle o nagrodach? – zdziwił się Jeno. – Powiedziałem już przecie, że nie dbam o to. Jestem kowalem i nie po drodze mi Holsztyn. Ale jeśli pójdziesz tą ścieżką, brzegiem lasu, trafisz na trakt, a tam na kogoś, kto ci wskaże kierunek.

– Nie dam rady. Topielec skulił się na ziemi. – Chyba zatruły mnie te błota.

– Na pewno zatruły i będziesz potrzebował lekarstwa, Widzę, że lepiej nie zostawiać cię samego – mruknął Jeno niezadowolony. – Chcesz przeżyć, musisz mnie posłuchać. Wiem, co trzeba zrobić, ale musisz jeszcze wydobyć z siebie trochę siły. Tu zaraz jest rzeczka. Trzeba z ciebie spłukać chore błoto, nie mówiąc już o tym, że okropnie cuchnie. Tam rozpalimy ogień i ogrzejesz się.

Ruszył dalej, ale po chwili musiał zawrócić i pomóc iść staremu. Kiedy dotarli nad strumień, niedoszły topielec runął na brzegu jak kłoda. Jeno zaciągnął go na płyciznę i nie zwracał uwagi na jęki starego, którego kilkakrotnie zanurzył z głową. Potem, kiedy ten wycierał się trawą, nazbierał chrustu i rozpalił ogień.

Stary trząsł się i szczękał zębami tak bardzo, że nie mógł mówić. Wyciągał do ognia ręce, zacierał je, próbował rozczesać palcami długie włosy i długą brodę, zmierzwione, nastroszone, posklejane.

– Wyglądasz niedobrze – westchnął Jeno – Można cię wziąć za zbója i póki nie doprowadzisz się do ładu, może lepiej nie pokazuj się nikomu. Tutejszy starosta jest zawzięty na rozbójników i włóczęgów i jak nic wsadzi cię do ciemnicy.

Ogień rozpalił się na dobre. Jeno podrzucił grubszych gałęzi i usiadł naprzeciw mężczyzny, skulonego, przemarzniętego. Dzień miał się ku zachodowi, noc zapowiadała się chłodna i wyglądało na to, że ubranie nie wyschnie szybko.

– A niech cię! – rzucił kowal z niechęcią. – Toś mi narobił kłopotu!

Wstał, otworzył swój tłumok i wyjął z niego płaszcz. Płaszcz był gruby i ciepły, na jego widok uśmiechnęły się oczy starego.

– Masz – powiedział Jeno. – Prawdziwe królewskie okrycie. Zdejmij mokre łachy, a okryj się płaszczem. Inaczej ha pewno dostaniesz złośliwej gorączki. A na bagienną gorączkę nie ma lekarstwa.

Potem zdecydował, że muszą zostać w miejscu do rana.

– W nocy na pewno zgubilibyśmy się na tych bezdrożach. Rano odprowadzę was kawałek – popatrzył życzliwiej na starego, już go nie tykał – odprowadzę choćby do gospody przy krakowskim trakcie.

Tam na pewno będzie ktoś, kto ofiaruje się dowieść was do Holsztyna.

Stary wstrząsnął się na wspomnienie ostatnich wydarzeń.

– Jeszcze raz wam dziękuję – powiedział. – Myślałem, że to już koniec. Chyba sam Bóg postawił was na mojej drodze. Jestem wam wdzięczny do śmierci i pragnąłbym was wynagrodzić, a przysięgam na Boga, że możecie prosić, czego tylko zapragniecie!

Jeno uśmiechnął się smutno.

– Zwykle nie chodzę tędy – przyznał. – Częściej chodzę wygodniejszą drogą, choć nieco dłuższą.

Wybrałem leśny szlak, bo opuszczam Dolinę i chciałem jak najprędzej znaleźć się daleko stąd. A co do waszej wdzięczności i moich pragnień, choćbyście byli nawet aniołem, nie możecie wrócić mi tego, co straciłem, przez przypadek i zły los. Nie można naprawić przeszłości.

Rano na skraju lasu Jeno pokazał staremu kierunek.

– Tą drogą dojdziecie do Lipowej. To wielki dwór pana Jakuba, gdzie na pewno znajdzie się ktoś, kto was odprowadzi do Holsztyna. Stamtąd już niedaleko. Jeśli macie znajomych na zamku, od razu o tym powiedzcie. Niech poślą kogoś z wiadomością.

– Odprowadzicie mnie?

– Jeszcze tylko kawałek, potem trzeba mi skręcić w prawo. Ale na pewno nie zabłądzicie.

– Czułbym się bezpieczniej. Sami mówiliście, że w każdej chwili może mnie powalić gorączka albo skusi kogoś wasz piękny płaszcz.

– Nie mogę iść z wami – odmówił Jeno. – Ale skoro boicie się napaści, weźcie miecz Maramy. Jest ciężki i niewygodnie z nim chodzić, ale kiedy będziecie mieli go ze sobą, to już na sam jego widok ludzie będą umykać…