Выбрать главу

– Wyglądam pewnie tak, że wystraszyłbym każdego. A może wezmą mnie za Maramę? – spróbował uśmiechnąć się.

– Tylko my dwaj wiemy, że on nie żyje.

– Prawda. Wezmę miecz – orzekł stary, chowając oręż pod płaszcz.

– Tedy bywajcie, nieznajomy. Pod dachem koniecznie łyknijcie miodu na rozgrzewkę. To dla zdrowia.

I niech was Bóg strzeże.

Pierwszy zobaczył starego dworski koniuszy, bo człowiek w płaszczu, spod którego wystawały gołe łydki, nadszedł od strony stajen. Zagwizdał na palcach, a już pojawili się inni ludzie z czeladzi i szli za wędrowcem, ale ten bez oznak przestrachu kierował się wprost do dworu.

– Widzieliście go, cudaka? – zapytał ktoś.

Inny głośno zwoływał pachołków i pod lipami zgromadzili się wszyscy dworscy ludzie, jacy byli w pobliżu.

Zaraz też wyszedł rządca Szczepan, zaniepokojony hałasem i niezwykłym poruszeniem. Popatrzył na wędrowca i uśmiechnął się z politowaniem jak inni.

– Skąd to Bóg prowadzi? – zapytał.

– Zostałem napadnięty w lesie – powiedział stary – i omal nie postradałem życia. Proszę was, byście powiadomili kasztelana na zamku w Holsztynie albo wyznaczyli kogoś, kto mnie tam zaprowadzi.

Szczepan obrzucił uważnym spojrzeniem wysoką postać w płaszczu i nie uszło jego uwagi błyśnięcie miecza spod sukna. Natychmiast pomyślał o trwającym polowaniu na groźnego rozbójnika. Czyżby Marama w ucieczce był tak bezczelny, że śmiał prosić o pomoc we dworze?

– Kto wy? – zapytał groźnie. – Odpowiadajcie, bo każę was pochwycić i do zamku pojedziecie w więzach.

– Bierzecie mnie za Maramę? – roześmiał się stary i pokazał wielki miecz. – Macie rację, to jego miecz, ale on sam stracił życie.

– Wy go zabiliście? – Szczepan z niedowierzaniem wydął usta.

– Nie ja. Ale wolałbym opowiedzieć się przed starostą, a nie przed wami, bo was nie znam.

Kiedy rozmawiali, kilku odważniejszych pachołków, chwyciwszy kosy, pałki, widły, piki i co tam jeszcze, zaczęło z wolna otaczać starego.

Wtedy z dworu wyszedł i pan Filip ze Słowika, zaciekawiony gwarem na podwórzu. Spojrzał na zbiegowisko i serce w nim zamarło. Zanim pomyślał, skoczył jak ranny żbik do przodu, roztrącając tych, co stali mu na drodze, popychając, waląc otwartą dłonią i pięścią po głowach, plecach i karkach.

– Na kolana, psy! – krzyczał. – Na kolana! Barany, głupcy! Oczu nie macie?! Na kogo ośmielacie się broń podnosić? Na kolana i błagać o łaskę!

Zatrzymali się, zupełnie zbaraniali i z otwartymi gębami patrzyli, jak szlachetny pan Filip, pięknie ubrany pan Filip podbiega do starego i nie bacząc na swój wspaniały strój, pada na kolana wprost w kałużę.

– Miłościwy królu! Oczy już za wami wypłakujemy! Dzięki Bogu, że jesteście cali i zdrowi!

– Dzięki Bogu i kowalowi – odpowiedział stary.

A wszyscy, którzy tam byli, nadal stali kupą, nie rozumiejąc, o co chodzi i niepewnie poglądając jeden na drugiego. Dopiero kiedy rządca Szczepan jęknął, zachwiał się i upadł na kolana, schylając się do stóp przybysza, pojęli, jakie świętokradztwo popełnili. Rzucili się więc jak koszony łan na ziemię.

– Filip? – upewnił się człowiek w płaszczu. – Co ty robisz w tych stronach?

– Bawię tu w swoich sprawach, najjaśniejszy panie. Właśnie rano dali z zamku znać, żeście zaginęli w lesie, i szukają was wszyscy. Miałem i ja jechać, ale…

– Później opowiesz – machnął ręką król. – Teraz odprawcie kobiety, bo straciłem nie tylko konia, ale i ubranie. Może użyczysz mi coś swojego.

– Co tylko rozkażecie, wasza królewska mość! – zapewniał Filip skwapliwie, mocno wszystkim wstrząśnięty.

– I szybko powiadomcie kogo trzeba, żeby przestali mnie szukać.

Rządca Szczepan już zerwał się z kolan, już pokazywał drogę do dworu, już się kłaniał, już zapewniał o swoim oddaniu, już przepraszał za swoje zachowanie.

– Nie trzeba – przerwał Kazimierz. – Nie chowam urazy. Wyście tu gospodarz?

– Nie, miłościwy panie. To majętność pana Jakuba z Lipowej, u którego jestem rządcą. On z innymi szuka was po lasach i skałach.

– Nie będzie chyba miał nic przeciw temu, żebym skorzystał z jego łaźni?

Do wieczora zjechali do Lipowej wszyscy. Pierwsi przybiegli co koń wyskoczy kusznicy Szymona, zwanego Smokiem, bo nie godzi się, aby król pozostawał bez obrony i stali teraz za nim w milczeniu jako jego przyboczna straż. Później przyjechali pan Jakub i pan Jan z Kamieniowej, a reszta zaraz potem. Panowie, którzy brali udział w zasadzce, a następnie w poszukiwaniach, żołnierze, służba, czeladź, sąsiedzi, ochotnicy. Zaroiło się na dziedzińcu od gości. Przyjeżdżali, zeskakiwali z koni, biegli do stołu pod lipami, gdzie siedział Kazimierz, kłaniali się i dziękowali Bogu za cudowne uratowanie monarchy.

Już minęło pierwsze podniecenie, już znali przygody króla Kazimierza, już obejrzeli miecz Maramy.

Siedzieli przy stołach, przekrzykiwali się i popijali z wielkiej radości.

Najdłużej rozmawiał król z panem Jakubem z Lipowej, nie tylko gospodarzem domu, pod dachem którego raczył się zatrzymać, ale i panem okolicznych włości.

– A gdzie to chowacie córkę? – zaciekawił się Kazimierz, który od młodości znany był z tego, że znał się wybornie na niewieściej urodzie.

– Za chwilę przyjdzie, miłościwy panie. Teraz pozwólcie, oto moja małżonka, Agnieszka. Wybaczcie, żeśmy nieco osowiali, ale właśnie zmarła moja stryj na, wdowa po Mikołaju z Potoka…

Pani z Lipowej pokłoniła się z wdziękiem. Mimo żałobnych okoliczności miała na sobie śliczną, rzadko używaną suknię i diadem na włosach.

Na Boga, pomyślał pan Jakub. Sam nie wiedziałem, że mam taką piękną żonę.

Inni także chcieli skorzystać ze sposobności i ci wszyscy, którzy przed dwoma dniami nie byli na zamku lub nie zdążyli się jeszcze przedstawić królowi, skwapliwie to teraz czynili.

– Nadal nie widzę waszej córki, Jakubie – zauważył król.

– Wybaczcie, miłościwy panie – tłumaczył się pan Jakub niezręcznie. – Zaraz ją znajdą i przyprowadzą.

– Znajdą? – zdziwił się król. – Czyżby i ona zgubiła się w lesie? Co za niebezpieczne lasy w tej okolicy!

Dowódca królewskich kuszników, Szymon zwany Smokiem, odnalazł Jeno w gospodzie Pod Jeleniem, położonej wiele mil na wschód od Doliny. Kowal siedział samotnie, przy oknie, wpatrzony w drogę przed sobą. Obok leżał jego worek.

– Witaj, chłopcze – powiedział Szymon, a przypomniawszy sobie wcześniejsze spotkania, dodał od razu: – To znaczy chciałem powiedzieć: kowalu.

– Witajcie. – Jeno nie ruszył się z miejsca.

– Pójdziecie z nami – zarządził Szymon i gestem głowy wskazał dwóch swoich ludzi stojących przed gospodą, w ten sposób zaznaczając, że nie daje innego wyboru.

– Dokąd?

– Do Lipowej.

Kowal przecząco pokręcił głową.

– Nigdzie z wami nie pójdę. A już na pewno nie do Lipowej. Pożegnałem się z Doliną i nie zamierzam do niej wracać.

Szymon obrzucił wzrokiem krzepką postać kowala, a potem popatrzył na swoich żołnierzy, czekających w pełnej gotowości.

– Będziesz posłuszny – powiedział z naciskiem, podpierając się rękami pod boki. – Będziesz posłuszny, bo to rozkaz królewski. Nic mnie nie odwiedzie od jego wykonania, więc proszę, abyś nie robił trudności.

Jeno popatrzył na kusznika, wstał i zarzucił worek na plecy.

– Skoro tak mówicie – zgodził się. – Jestem gotowy. Kusznik odetchnął z ulgą.