Выбрать главу

Czy to jest ostatnia, najbardziej zredukowana postać Czarnego?

Stąd podobieństwa do ludzkiego ciała? Forma bezmózga i niemal bezkostna, obła jak robak przetworzony z segmentowanego węża. Czarny kończy swój żywot pod ziemią. Cóż znajdzie tam człekopodobna istota o rozmiarach dramatycznie utrudniających jej rycie w glebie…?

Adams paroma cięciami gladiusa uwolnił się od kurczowego chwytu małych dłoni. Nawet odcięte od chudych ramionek należało rozpoławiać, bo zaciskały się na tkaninie. Tu też kości nie było. Wątłe przedramiona gięły się jak zielone gałązki. „Jak szkielet embriona…”, pomyślał Adams. „Ten Czarny utracił niemal cały wapń na skutek kolejnych przemian”.

Niedaleko pikował następny czerw. „Skąd ich się tyle bierze…?”

Wraził stworowi ostrze miecza prosto w pysk. Zakręcił w prawo i w lewo, rozrywając gardziel.

– Co robisz?! – krzyknęła. – Mogłeś chybić! Nie dość, że nauczyłeś się mówić jak legionista, to jeszcze nabyłeś legionowych zwyczajów! Bawi cię walka, zabijanie!

Kolejny stwór wpił się w jego odzież kilkunastoma dłońmi i gryzł zajadle. Stracił przy tym parę zębów, ale to nie osłabiło jego zapału. Nie miał nerwów czuciowych? Dalej niezdarnie próbował dostać zębami przeciwnika. Adams ściął ten rozżarty pysk. Poszło trudno, bo ten miał lepiej skostniały kręgosłup.

– Tak właśnie! One nie mają mózgów! Nie czują bólu. Ścinaj te łby! Latające ścierwo! – Drobną piąstką wygroziła nadlatującym stworom.

Ślepe czerwie wirowały nad polaną jak tornado.

– Hemfriu, one w nas mierzą! Nad naszymi głowami formuje się wir!

– W las! – rzucił.

Wpadli w zarośla. Adams rozchylał sztywne, iglaste gałązki dłonią lub gladiusem. Czerw wylądował na pobliskim krzaku. Ucapił się baldachimu żywicznych gałęzi. Zakręcił pyskiem, łapczywie niuchając. Adams nie próbował go zaatakować. Kosówka była wysokości człowieka. Schyleni przepychali się wśród kolących gałęzi. Łatwiej było się poruszać wśród grubych, lecz rzadszych konarów. Ubrania obsypywał żółty pyłek kosówki. Dławił, drażnił nos, zmuszał do kichnięć.

Wir podłużnych, białawych kształtów pozostał nad polaną. Może tylko przyciągnęło je cieplejsze powietrze, wznoszące się nad łąką, w którym wolniej opadały, a ich atak w istocie był przypadkowy?

Zatrzymali się w lesie przy polanie. Smród porzuconych odpadków wskazał ścieżkę ku Mehz Khinnom.

– Ty pokochałeś wojaczkę, Hemfriu. Wolisz ją niż spokojne życie. Zrobił się z ciebie legionista. Nudziłbyś się na gospodarstwie. Widziałam blask w twoich oczach, kiedy zabijałeś. Zasmakowałeś w walce.

– Pachom uważał inaczej.

– Nawet mówisz jak legionista.

Spojrzał na nią, zdziwiony. Już raz to od niej usłyszał.

– No… innym akcentem. Tak gardłowo.

– Oni wszyscy tak mówili, nieświadomie to przyswoiłem.

– Ale tak sucho. Jakbyś rozkazywał.

– Bo dowodziłem, ale oduczę się przy tobie – powiedział i otoczył ją ramieniem.

– To też było takie… żołnierskie – zachichotała.

Pan z Morza nadal tkwił przylepiony do brzegu, jednak wypływ martwiny tracił na intensywności. Całe wybrzeże pokrywała równomierna żółtobrązowa warstwa.

Sandały Renaty nie były dostosowane do długiego marszu górską ścieżką. Adams podarł rękawy koszuli i zrobił jej onuce. Ochroniły od otarć. Nie protestowała, posłusznie drepcząc za nim. Kółka kolczugi nieprzyjemnie tarły o gołą skórę.

Musieli umknąć, zanim normalne życie wróci do Krum. Groził im pościg łowców nagród. Z pewnością bowiem, kiedy zostanie ustalone, że uciekają, ich ujęcie behmetim wycenia wysoko. Znęcony tym, byle chciwy parobek może sprawić sporą kłopotu uciekinierom czołgającym się wąskim tunelem.

Szybko schodzili lasem. Śmierdziało gliwiejącym serem nieznośnie, mimo że twarze zawinęli w chustki nasączone olejkiem.

Niżej drogę pokrywała gruba warstwa cuchnącej, żółtej mazi. Grzęźli w niej po kostki. Hałas wydobywającej się martwiny tłumił ich kroki. Adams obawiał się, czy Renata nie ma otwartej ranki na stopie. Szła przecież w lekkich sandałach na paskach.

Z drzew kapały gęste krople. Martwina osiadła na liściach. Jeśli wkrótce nie spadnie deszcz, to drzewa stracą liście i wypuszczą nowe; jeśli deszcz spadnie, liście zostaną spalone jadem, a wiele drzew uschnie.

– Teraz jest najlepszy moment, żeby zniknąć pod ziemią – powiedział. – Wypływ martwiny wkrótce się skończy. Czarne już wróciły na pokład swojego Pana, a mieszkańcy Krum siedzą w ziemiankach. Nikt nas nie zauważy.

– Czarne ujęły większość pilnujących niewolników, ale może jeszcze któryś pozostał. Zauważy nas, a potem doniesie.

– Musimy zaryzykować. Skoro kiedyś Engilu wszedł do tunelu, wielu zna tę drogę.

Szli ulicą Krum w cieniu gigantycznego kadłuba, odgłos wydobywających się gazów słabnął. Wiatr unosił smród, a prysznic trupiej masy ledwie kropił. Warownię Krum pokrywał brązowy liszaj. W korpusie olbrzyma widniał wygnieciony otwór.

„Już odpływa. Czarne nie grożą”, pomyślał Adams. Zaraz jednak wyobraźnia podsunęła inne pułapki. Hałas gazów nie tłumił ich kroków. Ciapkanie w smrodliwym błocie odbijało się w jego głowie wielokrotnym echem. „Ile par oczu nas obecnie obserwuje? Czy już wysłali za nami patrol?”

Trudno było przypuszczać, że już ktoś wydostał się z zaklejonej martwiną twierdzy. Żołnierze dopiero wyszli na mury i spychali martwinę szuflami. Rozpoczęto mycie ścian. Na ochrowym sklepieniu trupiej czaszki pojawił się szary zaciek. Szybko rósł.

Minęli pokryte martwiną dachy domostwa Hrabbana. Gdzieś w ziemnym schronie kryli się mieszkańcy. Adams i Renata wymienili spojrzenia. Oboje pomyśleli o Adali.

Bez słowa skierowali się ku otworowi. Adams poznał właściwą stodołę na umocnionej deskami skarpie. Wszystko pokrywała jasnobrązowa, wolno spływająca maź. Trzeba było odsłonić deski.

„Pod którą z nich? Która z desek się rusza?”

Ściekająca martwina odsłoniła już dolne końce desek. Adams sprawdzał wszystkie po kolei.

Renata wskazała jedną z nich.

– To chyba ta – szepnęła.

Adams odchylił wskazaną deskę i dwie obok. Pod jedną z sąsiadek ciemniał otwór wiodący na Most. Pod następną też ziała czeluść. Wydostający się z niego chłodny powiew pachniał mokrą ziemią.

153.

– Wejdź do środka – powiedział. – Będę tobą kierował.

– Najpierw ty, Hemfriu. Znasz już drogę.

Z dala dobiegły czyjeś głosy. Pogoń…?

Adams wsunął się do mrocznego otworu. Parł do przodu szybkimi ruchami ramion. Co chwilę sprawdzał przed sobą po omacku. Chciał, żeby ona zmieściła się w otworze. Usłyszał delikatny stuk deski zamykającej otwór; zniknęły resztki światła.

Łapczywie wciągał świeże powietrze. Węch przytępiony odorem martwiny zaczynał normalnie działać.

Wyobraził sobie, że Renata została ujęta przez pościg. Brutalnie wywleczona za nogi. Jego pozostawili, bo tylko ona – najpiękniejsza dziewczyna, najwyższe tarhatum w Krum – ich interesowała. Nie usłyszał jej krzyku, gdyż ciasny korytarz zbyt dobrze tłumił dźwięki.

Mimo chłodu zaczął się pocić. Nie mógł obrócić się w ciasnym korytarzu. Bardzo chciał ją ujrzeć, by rozwiały się wątpliwości.