W ziemiance świecili tylko przez krótki czas – otwory wentylacyjne były mało wydajne. Mimo zabezpieczeń i chociaż Marcupij uszczelnił drzwi szmatami, w ciasnej klitce śmierdziało. Korytarz wznosił się ponad poziom gnojownika. Zatopienie im nie groziło.
Hrabban przeliczył wszystkich.
– Gdzie Eluwa? – rzucił.
Adams nie lubił nieprzyjemnego, złośliwego gówniarza, który go tutaj powitał jako pierwszy.
– Nie zdążył wrócić z Mehz Khinnom – powiedziała Rokka. Mały zawiózł tam ścierwo padłej krowy.
– Żeby tylko nie wrócił za wcześnie.
By oszczędzać powietrze, ułożyli się na deskach podłogi. Mimo obfitości czarnych futer od ziemi ciągnęło chłodem i wilgocią. Mieli tak czekać, aż Hrabban da znak, że można wyjść. Po jednej stronie zgromadzili się wolni, po drugiej niewolnicy. Adamsowi wypadło leżeć między Rokką i Gorgonijem.
– Kiedy wyjdziemy? – spytał szeptem.
– Pan wie – odpowiedziała.
Illation zaczął głośno chrapać. Brat uciszył go kuksańcem. Adams nie mógł zasnąć. Wydawało się mu, że wśród westchnień kobiet poznaje przyśpieszony oddech Renaty.
Znów byli na plaży, Renata odciągała palcami szelki stroju, aby widać było jak najwięcej, ale zaraz potem on leżał ze skrępowanymi rękami twarzą do czarnego piasku. Pan z Morza postawił mu sandał na głowie. „Renata właśnie pojechała do Ciemnej Doliny. Przez ciebie, bo spojrzałeś na nią, kiedy nie było wolno”, powiedział. „Nie zobaczysz jej już nigdy” Coraz mocniej przyciskał głowę Adamsa. „Dla Drubbaala, nie dla ciebie!” Pan z Morza coraz mocniej wdeptywał twarz Adamsa w piasek, ostre ziarna raniły skórę. Brakowało tchu.
Adams szarpnął się gwałtownie. Nabrał powietrza, wydobył się spod ciężaru śpiącego Gorgonija, który miażdżył go olbrzymim barkiem.
– Jęczałeś przez sen – powiedział spokojnie Hrabban. Inni spali.
– Śnił mi się Pan z Morza – powiedział Adams.
– Jako kobieta?
– Nie jako kobieta. Wdeptywał mi twarz w piasek.
– Po co miałby męczyć się wdeptywaniem twojej twarzy…?
– Starłby cię w proch, gdyby chciał.
– To Gorgonij mnie przycisnął.
– Ucieszy się, że wziąłeś go za Pana z Morza.
– Panie, jak rozpoznać koniec wizyty naszego władcy?
– Inaczej śmierdzi. Poza tym on tak samo długo przypływa, co odpływa. Zmierzyłem czas zbliżania się.
– Ale przecież nie czekaliśmy, aż zakotwiczy przy brzegu.
– Żółty deszcz to znak, że już zakotwiczył.
– Kiedy ciecz sięgnie zagrody?
– Bystry jesteś, Podskocz.
Adams zamilkł. Nie spodziewał się wiele dobrego. Znowu miał za długi język.
– Potrafiłbyś sobie poradzić z rachunkami?
– Za mąkę?
– Nie tylko. Za mąkę, za ryby, za sprawunki. Ściąganie należności od rolników.
Było zbyt cicho. Kilka osób przysłuchiwało się tej rozmowie. Ubyło równych oddechów śpiących.
– Myślę, że tak. Nie ma wiele do liczenia.
– To spróbujesz. Gorgonij wyjaśni ci, jak to się robi.
– Gorgonij radzi sobie z dłużnikami. Jest silniejszy.
– Nie masz go zastąpić, tylko mu pomagać. Będziecie to robili razem. Dobrze, że Lotta rozdziawiła twoją gębę…
Dawno umilkł ciężki, równomierny oddech Gorgonija. Już wiedział, że trzeba będzie dzielić pierwsze miejsce w hierarchii.
– Jak, panie, poznałeś przebieg wizyt Pana z Morza? Jak mierzyłeś ich fazy? – Adams zmienił niewygodny temat. Poniewczasie pomyślał, że akurat te pytania mogą obrazić gospodarza. Przecież jak wszyscy krył się w mysiej dziurze.
– Byłem kiedyś Szczurem. Z grani dobrze widać wybrzeże. Dość czasu na obserwacje.
– Co będzie, jak wyjdą czerwie?
– Lepiej nie wiedzieć. – Hrabban ułożył się do snu. Czerwie nie wyszły.
Po pewnym czasie zmienił się rodzaj fetoru. Cuchnęło gliwiejącym serem. Hrabban obracał klepsydrę, przyświecając sobie suchym drewienkiem, rozpalanym od żarzącej się hubki. Wreszcie zarządził opuszczenie kryjówki. Z ziemianki wiódł dalej ciasny korytarzyk, który zaraz zadzierał pionowo do góry. Ruszyli nim, a potem po krótkiej drabinie do klapy, którą wyważył Gorgonij. Sypnęło ziemią. Do korytarza wtargnęło światło pogodnego popołudnia, a na głowy kapnęło nieco cuchnącej cieczy.
Ciekawski Gorgonij pierwszy wychylił głowę.
– Ale żółto – powiedział. – Ale smród!
Pozostali wspinali się za nim. Znaleźli się na trawniku za stodołą. Całe gospodarstwo, budynki i placyk, pokrywała gruba warstwa żółtej brei, cuchnącej zgnilizną lub gliwiejącym serem. Na progu domu siedział niedbale Kuczer i pił z kubka. Widok domowników go zaskoczył, schował kubek za siebie. Szczelnie zamknięty w zacienionym domostwie, słyszał potępieńcze wrzaski, jęki zabijanych, myślał więc, że jego dręczyciele przepadli. Smrodliwy deszcz skończył się wczoraj, a oni wciąż nie wracali.
Mimo gotowości do wykonywania poleceń wszystkich swoich panów nie był w stanie zebrać się z miejsca. Wodził mętnym wzrokiem wokoło.
– Mam ochotę mu przyłożyć! – mruknął Gorgonij. – Chlał się tutaj na świeżym powietrzu, a my musieliśmy gnić w smrodzie pod ziemią.
– Że się odważył tyle wypić… – zauważył Adams.
– Włamał się do piwnicy – powiedział Hrabban. – Gorgonij, wymierz mu dwadzieścia batów, ale tak, żeby skóra nie pękła i żeby mu czego nie złamać.
Gorgonij ochoczo złapał Kuczera za kołnierz.
– Trzeba zebrać całą martwinę. Ile wejdzie, wrzucić do gnojowników – powiedział Hrabban. – Na resztę wykopiecie dół za stodołą, jak okaże się, że trzeba, to i drugi. Będzie z tego wartościowy nawóz.
– Deszcz by to sam spłukał – mruknął Adams.
– Lepiej, żeby teraz nie padało. Martwina skaziłaby studnie i spaliła uprawy. A dojrzała użyźni nasze pole.
63.
Kuczer z blaszanym kółkiem na szyi znowu uganiał po podwórku. W parę dni zebrali całą cuchnącą masę. Podeschła, formując galaretkę, którą dało się kroić łopatą. Najtrudniej było oczyścić dachy. Wyjście z ziemianki zasłonięto na nowo klapą z desek, następnie przysypano ziemią. Hrabban kazał uciąć darni i zasłonić otwór. Trawa się przyjmie i skryje wyjście.
Z sąsiednich gospodarstw dochodziły odgłosy krzątaniny. Zapobiegliwi mieszkańcy Krum przyjmowali dziwny, cuchnący dar swojego władcy. Zużywano dużo wody: do mycia murów, do czyszczenia, do zmywania resztek martwiny. Przepis zabraniał używania studni przez tydzień od zakończenia wizyty. Pitną wodę przywozili ze źródła w lesie wysoko na zboczu górskim. Adams ciągnął wózek załadowany dzbanami, a towarzysząca mu Renata dźwigała po dwa wiadra na nosidłach. Sama wyznaczyła go do pomocy.
– W ziemiance śniłem, że jesteśmy na plaży.
– To mógł być znak. Warto tam iść.
– To weź mnie na zakupy…
Pretekst nietrudno było wymyślić, gdyż gospodarzom nakazano dwa razy w tygodniu dostarczać wózek ze źródlaną wodą dla warowni. Adams podejrzewał, że nie zabezpieczono należycie studni w Krum i woda uległa skażeniu. Akurat dzisiaj wypadało zawieźć trybut dla warowni: trzy duże dzbany i dwa bukłaki z wodą. Oczywiście Hrabban dostarczał tę z domowej łaźni, a nie źródlaną. Adams załadował wózek.
Krum wyglądało brudno i ponuro. Trupia głowa posępnie szczerzyła się do nadjeżdżających. Do czaszki twierdzę upodabniał nie przypadkowy układ murów, lecz zamysł architekta połączony z trudem rzeźbiarzy i sztukatorów. Wokoło twierdzy piętrzyły się pryzmy martwiny. Mury pokrywały żółte liszaje. Niewolnicy wozili taczkami serowatą masę. Inni zmywali ściany.