Выбрать главу

Paraliżowała ją obawa, że młody marynarz wysiądzie za nią na skrzyżowaniu autostrad 101 i 101A. Ale nie wysiadł. Nikt nie wysiadł. Stała ze swoją małą walizką, gapiąc się na marynarza, który odwrócił się na siedzeniu i patrzył na nią. Strach ją opuścił. Nie chciał jej zrobić nic złego, chciał tylko poflirtować. Pomyślała, że ma dziwny gust, jeśli chodzi o kobiety. Rozejrzała się w poszukiwaniu jakiegoś samochodu, ale z żadnej strony nic nie nadjeżdżało.

Ruszyła na zachód skrajem autostrady 101A do Cove. Autostrada 101A nie prowadziła na wschód.

*

– Tak?

Patrzyła na kobietę, którą widziała raz w życiu, kiedy miała nie więcej niż siedem lat. Wyglądała jak hippiska, z kolorowym szalem zawiązanym na długich, ciemnych, kręcących się włosach, z ogromnymi, złotymi kołami zwieszającymi się z uszu, ubrana w spódnicę do kostek, wymalowaną w niebieskie i brązowe wzory. Miała na sobie niebieskie tenisówki. Twarz miała wyrazistą, z wyraźnie zarysowanymi kośćmi policzkowymi, spiczastą brodą i ciemnymi, inteligentnymi oczami. Rzeczywiście była najpiękniejszą kobietą, jaką Sally kiedykolwiek widziała.

– Ciocia Amabel?

– Co powiedziałaś? – Amabel wbiła wzrok w młodą kobietę, stojącą przed drzwiami jej domu, kobietę, która pomimo grubej warstwy makijażu na twarzy nie wyglądała wulgarnie, była jedynie wyczerpana i chorobliwie blada. No i przerażona. Ale spodziewała się tego. Gdzieś w głębi duszy wiedziała, że się pojawi. Tak, wiedziała, a jednak wstrząsnęło nią to.

– Jestem Sally – odezwała się, ściągając czarną perukę i wyjmując tuzin spinek do włosów. Grube włosy opadły jej falami na ramiona. – A może mówiłaś na mnie Susan? Niewiele osób dziś mnie tak nazywa.

Kobieta potrząsała głową, a jej olśniewające kolczyki obijały się o szyję.

– Mój Boże, to naprawdę ty, Sally? – Zakołysała się na piętach.

– Tak, ciociu.

– Ojej – rzuciła Amabel i szybko przyciągnęła ku sobie siostrzenicę, przytuliła ją mocno, po czym znów odsunęła, aby móc się jej przyjrzeć. – O mój Boże! Tak się martwiłam. W końcu dotarły do mnie wieści o twoim ojcu, ale nie wiedziałam, czy powinnam zadzwonić do Noelle. Wiesz, jaka ona jest. Zamierzałam do niej zatelefonować dziś wieczorem, kiedy będzie niższa taryfa, ale pojawiłaś się tutaj, Sally. Chyba miałam nadzieję, że przyjedziesz do mnie. Co się stało? Czy wszystko w porządku z twoją mamą?

– Myślę, że u Noelle wszystko dobrze – odparła Sally. – Nie wiedziałam, gdzie mam się podziać, więc przyjechałam tutaj. Ciociu Amabel, czy mogę tu zostać, chociaż na krótko? Dopóki nie zbiorę myśli i nie opracuję jakiegoś planu?

– Naturalnie, że możesz. Przyglądam się teraz tej czarnej peruce i makijażowi na twojej buzi. Dlaczego, dziecino?

Czułość ją załamała. Nie płakała, nie załkała ani razu aż do tej chwili, gdy ta kobieta nazwała ją dzieciną. Ręce ciotki gładziły ją po plecach, jej głos był cichy i kojący.

– Wszystko będzie dobrze, kochanie. Obiecuję ci, że teraz już wszystko będzie dobrze. Chodź, Sally, zaopiekuję się tobą. Obiecałam to twojej matce, gdy ujrzałam cię pierwszy raz. Byłaś najpiękniejszym maleństwem, taką chudzinką o chwiejnych nóżkach jak u źrebaka i nigdy nie widziałam kogoś uśmiechającego się tak szeroko jak ty. Już wtedy chciałam się tobą opiekować. Tutaj będziesz bezpieczna. Chodź, dziecino.

Przeklęte łzy nie chciały przestać kapać z oczu. Ściekały ciągle po twarzy, niszcząc koszmarny makijaż. Czuła je nawet w ustach, a kiedy przeciągnęła dłonią po twarzy, rozmazała na niej czarne smugi.

– Wyglądam jak klown w cyrku – powiedziała, z trudem przełykając ślinę, usiłując powstrzymać łzy, uśmiechnąć się, zmusić się do uśmiechu. Wyjęła z oczu zielone szkła kontaktowe. Przeszkadzały przy płaczu.

– Nie, raczej jak mała dziewczynka, wypróbowująca kosmetyki swojej mamy. No właśnie, zdejmij te okropne soczewki. O, teraz masz wreszcie z powrotem swoje śliczne błękitne oczy. Chodź do kuchni, zrobię ci herbaty. Zawsze dodaję do swojej odrobinę brandy. Tobie też nie zaszkodzi. Ile lat masz teraz, Sally?

– Chyba dwadzieścia sześć.

– Co to znaczy „chyba"? – spytała ciotka i przechyliła głowę na bok, aż jedno ze złotych kółek niemal oparło się o ramię.

Sally nie mogła jej powiedzieć, że chociaż myślała, iż swoje urodziny spędziła w tamtym miejscu, nie mogła przywołać w pamięci obrazu owego dnia, nie była w stanie przypomnieć sobie, żeby ktoś coś do niej mówił, zresztą i tak nie potrafiłaby sobie tego wyobrazić. Nie pamiętała nawet, czy był tam wtedy jej ojciec. Modliła się, żeby go nie było. Nie mogła powiedzieć tego Amabel, po prostu nie mogła. Potrząsnęła głową, uśmiechnęła się i odpowiedziała niezbyt umiejętnym kłamstwem.

– Tak tylko mi się powiedziało, ciociu Amabel. Z chęcią napiję się herbaty z kropelką brandy.

Amabel usadziła siostrzenicę w kuchni, przy starym sosnowym stole, pod którego nogę, dla zachowania równowagi, podłożone były trzy czasopisma. Na drewnianych krzesełkach leżały poduszki, więc przynajmniej były wygodne. Postawiła czajnik na palniku i zapaliła gaz.

– No tak – rzuciła. – Za chwilę będzie.

Sally przyglądała się, jak ciotka wkłada do każdego kubka torebkę herbaty Liptona i wlewa brandy.

– Zawsze najpierw nalewam brandy – powiedziała Amabel. – Wsiąka w torebkę z herbatą i wzmacnia aromat. Brandy jest droga i muszę dbać o to, by starczyło jej jak najdłużej. Tej brandy – podniosła butelkę Christian Brothers – używam już od trzech miesięcy. Niezła. Zobaczysz, będzie ci smakować.

– Nikt mnie nie śledził, ciociu Amabel. Byłam na prawdę bardzo ostrożna. Przypuszczam, że wiesz, iż wszyscy mnie ścigają. Ale udało mi się uciec. Chyba nikt nie wie o tobie. Noelle nikomu nie powiedziała.

Tylko ojciec wiedział o tobie, ale on nie żyje.

Amabel jedynie skinęła głową. Sally siedziała cicho, obserwując, jak Amabel krząta się po małej kuchni, poruszając się płynnie i pewnie. W tych hipisowskich ciuchach ciotka miała mnóstwo wdzięku. Sally patrzyła na mocne ręce, długie palce z krótko przyciętymi paznokciami, polakierowane na przeraźliwie czerwony kolor. Przypomniała sobie, że Amabel jest artystką. Nie mogła dostrzec najmniejszego podobieństwa do Noelle, która była młodszą siostrą Amabel. Amabel przypominała smagłą Cygankę, natomiast Noelle była blondynką o jasnej skórze, niebieskich oczach, miękką jak poduszka.

Jak ja, pomyślała Sally. Jednak Sally już nie była miękka i delikatna. Była twarda jak skała.

Czekała, spodziewając się, że w każdej chwili Amabel wyciągnie talię kart i zacznie wróżyć jej przyszłość. Zastanawiała się, czemu nikt z rodziny Noelle nigdy nie wspominał o Amabel. Co takiego okropnego zrobiła?

Palcami potarła biały ślad po obrączce. Rozglądając się po starej kuchni z wiekową lodówką i porcelanowym zlewem zadała pytanie: – Nie przeszkadza ci, ciociu Amabel, że tu jestem?

– Nazywaj mnie po prostu Amabel, kochanie, tak będzie zupełnie dobrze. Zupełnie mi nie przeszkadza. Obie będziemy chronić twoją mamę. Co do ciebie zaś, cóż, nie sądzę, żebyś potrafiła skrzywdzić nawet tego małego żuczka, który biegnie po kuchennej podłodze.

Sally potrząsnęła głową, wstała z krzesełka i obcasem zmiażdżyła owada. Znów usiadła.

– Chciałam tylko, żebyś widziała, jaka jestem naprawdę – powiedziała.

Amabel wzruszyła ramionami, a kiedy czajnik zagwizdał, odwróciła się w stronę kuchenki i wlała wodę do kubków. Nie odwracając się, rzekła:

– Różne rzeczy przytrafiają się ludziom, zmieniają ich. Pomyśl jednak o swojej mamie. Wszyscy zawsze ją osłaniali, ze mną włącznie. Czemu jej córka też nie miałaby tego robić? Chronisz ją, prawda, Sally?