David widział, że Quinlan martwi się o Sally Bran-don, ale w trosce tej było coś więcej, a David nie znosił sytuacji, kiedy nie wiedział wszystkiego.
– Zgadza się pani ze mną, pani Brandon? – zapytał znowu, lekko tylko naciskając w obawie, żeby się nie załamała. Była bardzo blada i wychudzona, ale musiał się dowiedzieć, co tu się naprawdę dzieje.
Odpowiedziała wreszcie z ogromną prostotą:
– Tak.
– Dobrze. – Odwrócił się do Quinlana i obdarzył go leniwym uśmiechem. – Właściwie oboje z Sally przyjechaliście tutaj niemal w tym samym czasie. Raczej dziwny zbieg okoliczności, nie sądzisz?
Ciepło, ciepło, pomyślał Quinlan, zdawał sobie jednak sprawę, że David Mountebank nie może wiedzieć wszystkiego. Mógł jedynie zgadywać.
– Owszem – odparł. – I na twoim miejscu dałbym sobie spokój z tym akurat zbiegiem okoliczności. Amabel powinna niedługo wrócić. Sally, masz ochotę na herbatę?
– Jego paznokcie skrobały o drewnianą podłogę. Idiotycznie się przez to przestraszyłam.
– Ja też byłbym tym głupio przerażony – powiedział David. – A więc przyszliście tu oboje, bo Hunker Dawson spad! z krzesła i uszkodził sobie ramię.
– Tak – odparł James. – Dokładnie tak. Nic grzesznego, po prostu sąsiedzka przysługa. I nic więcej, poza słowami, jakie wypowiedzieli staruszkowie, kiedy wychodziliśmy. Coś o tym, że to nie ma znaczenia. Że Hunker nie powinien iść. Żeby nam pozwolić pójść, że to już czas.
– Nie chcesz chyba powiedzieć, że wiedzieli o śmierci doktora i pragnęli, żebyście to wy go znaleźli?
– Nie mam pojęcia. Wszystko to naprawdę nie ma sensu. Po prostu pomyślałem, że nic nie będę ukrywał.
– Sądzisz, że popełnił samobójstwo?
– Jeśli wziąć pod uwagę kąt, pod którym padł strzał, jak upadł pistolet i jak opadło ciało, myślę że obie możliwości są prawdopodobne. Twój biegły lekarz może to rozstrzygnąć, prawda?
– Ponser jest dobry, ale nie aż tak dobry. Nie przeszedł najlepszego przeszkolenia. Pozwolę mu się zająć tą sprawą, a jeśli rezultaty nie będą rozstrzygające, poproszę o pomoc Portland.
Sally uniosła głowę.
– Naprawdę sądzisz, że mógł popełnić samobójstwo, James?
Skinął głową. Chciał powiedzieć więcej, ale wiedział, że nie może, nawet gdyby nie było tu szeryfa. Musiał powstrzymać wszystkie słowa, które cisnęły mu się na usta, które chciał jej powiedzieć. Za dużo tego było.
– Czemu miałby to zrobić?
Quinlan wzruszył ramionami.
– Może miał nieuleczalną chorobę, Sally. Może bardzo cierpiał.
– Albo może wiedział o czymś i nie mógł tego znieść. Zabił się, żeby kogoś osłonić.
– Skąd ten pomysł, pani Brandon?
– Nie mam pojęcia, szeryfie. To wszystko jest po prostu obrzydliwe. Kiedy znaleźliśmy tamtą nieszczęsną kobietę, Amabel powiedziała mi, że tutaj nigdy nic się nie działo, jeśli nie liczyć przygody Kleszcza, kota doktora Spivera, który uwiązł kiedyś w pniu starego wiązu, rosnącego na tyłach domu. Co się stanie z kotem?
– Dopilnuję, żeby Kleszcz znalazł nowy dom. Do diabła, gotów jestem się założyć, że któreś z moich dzieci ubłaga mnie, żebym przyniósł cholernego kota do domu.
– David – odezwał się Quinlan – dlaczego nie zaczniesz nazywać jej po imieniu?
– Dobrze, jeśli nie masz nic przeciwko temu, Sally. – Kiedy skinęła głową, znów uderzyło go, że wygląda jakoś znajomo. Ale nie potrafił skojarzyć, gdzie ją widział. Bardzo możliwe, że po prostu jest podobna do kogoś, kogo znał przed laty.
– Może ja i James powinniśmy wyjechać, żeby już nic złego się nie wydarzyło?
– Cóż, w tej chwili szanowna pani nie może opuścić Cove. Znaleźliście drugie ciało. Jest tyle pytań, na które brakuje odpowiedzi. Quinlan, może razem zrobimy herbatę Sally?
Sally obserwowała, jak wychodzą z małego saloniku. Szeryf przystanął przed jednym z obrazów Amabel, tym z pomarańczami gnijącymi w misie. Amabel zużyła całe pokłady farby na gnijące fragmenty pomarańczy. Obraz był niepokojący. Wzdrygnęła się. O czym szeryf chciał rozmawiać z Jamesem?
David Mountebank przyglądał się Quinlanowi, nalewającemu wodę do starego czajnika i włączającemu kuchenkę.
– Kim jesteś? – zapytał.
James zastygł. Potem wyjął z szafki trzy filiżanki i spodeczki.
– Szeryfie, lubisz z cukrem czy z mlekiem?
– Nie.
– A może brandy? Dodam trochę do herbaty Sally.
– Nie, dziękuję. Odpowiedz mi, Quinlan. Nie ma mowy, absolutnie, żebyś był prywatnym detektywem. Jesteś za dobry. Przeszedłeś najlepsze możliwe szkolenie. Masz doświadczenie. Wiesz, jak się zachować w sytuacji, w której normalny prywatny detektyw straciłby głowę.
– Cholera – powiedział James. Wyciągnął portfel i otworzył go. – Agent specjalny James Quinlan, szeryfie. FBI. Miło mi pana poznać.
– Kurczę – rzekł David. – Jesteś tutaj incognito. O co, do diabła, chodzi?
ROZDZIAŁ 10
James nalał do filiżanki z herbatą warstwę brandy, grubą na palec. Uśmiechnął się, kiedy szeryf wyciągnął rękę.
– Nie, poczekaj chwilę. To chcę dać Sally. Chcę mieć pewność, że wytrwa. Jest cywilem. To było dla niej niezwykle trudne. Z pewnością to rozumiesz.
– Tak. Poczekam tu na ciebie, Quinlan.
James był z powrotem niemal natychmiast i zobaczył szeryfa z rękami opartymi o blat, wyglądającego przez kuchenne okno, znajdujące się nad zlewem. Szeryf był wysokim mężczyzną, typem smukłego, długonogiego biegacza. Mógł być zaledwie o kilka lat starszy od Jamesa. Emanowało z niego pełne skupienie, coś, co sprawiało, że ludzie chcieli z nim rozmawiać. James podziwiał tę cechę, ale sam nie zamierzał się przed szeryfem otwierać. Zaczynał lubić Davida Mountebanka, nie miał jednak zamiaru kierować się emocjami.
Quinlan odezwał się cicho, nie chcąc przestraszyć szeryfa.
– Zasnęła. Przykryłem ją jednym z afgańskich kocyków Araabel. Ale zachowujmy się cicho, dobrze, szeryfie?
David Mountebank odwrócił się powoli i obdarzył Quinlana cieniem uśmiechu.
– Mów do mnie David. Co się dzieje, u diabła? Czemu tu przyjechałeś?
– Tak naprawdę wcale nie jestem tu po to, aby wyjaśnić sprawę Marge i Harve Jensenow – powiedział spokojnie Quinlan. – To tylko pretekst. Niemniej ich zniknięcie pozostaje zagadką. I nie tylko ich zniknięcie. Miałeś rację. Poprzedni szeryf przesłał wszystko FBI, w tym sprawozdania na temat zaginięcia dwóch innych osób – motocyklisty i jego dziewczyny. W innych miastach na wybrzeżu zrobiono to samo. Powstała całkiem opasła teczka dotycząca ludzi, którzy po prostu zniknęli gdzieś w tej okolicy. Niewątpliwie Jensenowie byli pierwsi, więc trzymam się ich przypadku. Powiedziałem wszystkim, że jestem prywatnym detektywem, żeby nie przestraszyć tych staruszków. Pomyśleliby nie wiadomo co, gdyby wiedzieli, że agent FBI jest wśród nich i Bóg wie co robi.
– Dobry pretekst, bo prawdziwy. Nie sądzę, żebyś chciał mi powiedzieć, co się naprawdę dzieje?