Chociaż w mieście nie było prawników, jednak szeryf szybko znalazł ostatnią wolę doktora Spivera. Miał około dwudziestu dwóch tysięcy dolarów na koncie bankowym w South Bend. Wszystko zapisał Fundacji na Rzecz Miasta, której przewodniczył wielebny Hal Vorhees.
Szeryf David Mountebank był zdumiony, dowiedziawszy się o istnieniu fundacji. Nigdy o czymś takim nie słyszał. Jaki wpływ mogła mieć ta fundacja na postępowanie mieszkańców? Oczywiście nadal nie wiedział, czy ktoś nie włożył lufy pistoletu kaliber 38 w usta doktora, nie pociągnął za spust, a potem nie wcisnął broni w jego dłoń.
To była zbrodnia z premedytacją. Albo też doktor Spiver sam włożył sobie lufę w usta. Tego wieczora
Ponser zadzwonił do Davida o ósmej. Skończył sekcję zwłok, której wyniki nie były jednoznaczne, niech go szlag trafi. Gdy David zaczął go przyciskać, Ponser wreszcie zdecydował się na samobójstwo. Nie, doktor Spiver nie cierpiał na żadną nieuleczalną chorobę, a przynajmniej Ponser niczego nie zauważył.
Tego samego wieczora Amabei odezwała się do Sally: – Myślę, że powinnyśmy razem wyjechać do Meksyku i pobyczyć się na plaży.
Sally uśmiechnęła się. Nadal zawinięta była w szlafrok Amabei, gdyż nie mogła się rozgrzać. James nie chciał jej pozostawić, ale potem chyba przypomniał sobie o czymś, co skłoniło go do szybkiego powrotu do Thelmy. Miała ochotę zapytać, co to było, ale nie zrobiła tego. – Nie mogę jechać do Meksyku, Amabei. Nie mam paszportu.
– W takim razie jedźmy na Alaskę. Będziemy mogły leżeć w zaspach śnieżnych. Ja będę malować, a ty, Sally… no właśnie, co? Czym się zajmowałaś, zanim zastrzelono twojego ojca?
Sally zrobiło się jeszcze zimniej. Mocniej otuliła się szlafrokiem i przysunęła do grzejnika.
– Byłam asystentką senatora Bainbridge'a.
– Przeszedł na emeryturę?
– Tak, w ubiegłym roku. Więcej już nigdzie nie pracowałam.
– Dlaczego?
Seria szalonych scen stanęła jej przed oczami, krzycząc głośniej niż wiatr wyjący za oknem. Chwyciła za brzeg kuchennego stołu.
– Już dobrze, dziecino, nie musisz mi nic opowiadać. To naprawdę nieważne. Boże, co za dzień! Będzie mi brakowało doktora. Mieszkał tu od zawsze. Wszystkim go będzie brakowało.
– Nie, Amabei, nie wszystkim.
– A więc twoim zdaniem to nie było samobójstwo, Sally?
– Tak – odparła Sally, mocno wciągając powietrze do płuc. – Myślę, że w mieście panuje jakieś szaleństwo.
– Co za pomysł! Mieszkam tu niemal od trzydziestu lat. Nie jestem szalona. Nikt z moich przyjaciół nie jest szalony. Wszyscy są mocno stąpającymi po ziemi ludźmi, pełnymi przyjacielskich uczuć i troski o siebie nawzajem i o miasto. A poza tym, gdybyś miała rację, to szaleństwo ujawniło się dopiero po twoim przybyciu. Jak to wyjaśnisz, Sally?
– To właśnie powiedział szeryf. Amabel, czy naprawdę wierzysz, że Laura Strather, ta kobieta, którą znaleźliśmy z Jamesem, została sprowadzona do miasta przez kogoś obcego, kto ją tu przetrzymywał przed zamordowaniem?
– W tej chwili widzę jedynie, że masz gonitwę myśli, a to nie jest najzdrowsze dla ciebie, zwłaszcza kiedy wszystko w twoim życiu jest wywrócone do góry nogami. Przestań po prostu o tym myśleć. Niedługo wszystko wróci do normy. Musi wrócić.
Tej nocy, bezdeszczowej, ale z silnym wiatrem, dokładnie o trzeciej nad ranem coś obudziło Sally. Przez chwilę leżała bez ruchu. I wówczas usłyszała delikatne stukanie w okno. Przynajmniej nie był to krzyk kobiety.
Pewnie jakaś gałąź, pomyślała, obracając się na bok i zakrywając po czubek nosa. Tylko gałąź.
Stuk.
Zrezygnowana, podniosła się z łóżka.
Stuk.
Nie pamiętała, że pod oknem nie rosło wystarczająco wysokie drzewo, dopóki nie rozsunęła zasłon i nie ujrzała nienaturalnie bladej, śmiejącej się twarzy swojego ojca.
Amabel znalazła ją klęczącą na środku pokoju, z rękoma zaplecionymi wokół ciała. Okno było otwarte, zasłony porwane przez wiatr powiewały na zewnątrz, a Sally krzyczała i krzyczała, dopóki gardło jej się nie zacisnęło i nie wydała więcej żadnego głosu.
Quinlan podjął natychmiastową decyzję.
– Zabieram ją z powrotem do Thelmy. Zostanie ze mną. Jeśli coś jeszcze się stanie, będę na miejscu.
Zadzwoniła do niego pół godziny wcześniej i z trudem wyrzucając słowa błagała, żeby przyszedł i zmusił jej ojca do zniknięcia. W tle słyszał głos Amabel, powtarzający, że w tym stanie nie powinna telefonować do nikogo, a już zwłaszcza do człowieka, którego nie zna, żeby odłożyła słuchawkę, że to była tylko gra jej wyobraźni. Trzeba wziąć pod uwagę wszystko, przez co przeszła.
I nadal mówiła to samo, ignorując obecność Quinlana.
– Pomyśl tylko, dziecinko. Spałaś smacznym snem, kiedy usłyszałaś dziwne odgłosy wiatru za oknem. Śniło ci się, podobnie jak poprzednio. Założę się, że nie byłaś w pełni rozbudzona, gdy odsłaniałaś zasłony.
– Nie spałam – powiedziała Sally. – Obudził mnie wiatr. Leżałam. I wtedy rozległo się pukanie.
– Dziecinko…
– To nieważne – przerwał niecierpliwie Quinlan, świadomy, że niedługo Sally zacznie myśleć, iż jest obłąkana i wszystko to sobie tylko wyobraziła.
Błagał Boga, żeby to nie była prawda. Jednak spędziła w tym sanatorium sześć miesięcy. W dokumentach zanotowano, że cierpi na paranoję. Miała stany depresji i manię samobójczą. Bano się, że może sobie zrobić krzywdę. Lekarz nie chciał jej wypisać. Mąż się z tym zgadzał.
Chcieli, żeby wróciła do ośrodka. Mąż był najbliższą rodziną. Quinlana zastanowiło, czy osadzenie kogoś wbrew jego woli w tego typu ośrodku jest legalne. Czemu rodzice Sally nie interweniowali? Czy oni również byli przekonani, że jest szalona? Mimo wszystko nie była osobą ubezwłasnowolnioną. Musi sprawdzić, w jaki sposób załatwiono tę sprawę.
– Amabel, czy mogłabyś teraz spakować rzeczy Sally? – powiedział. – Bardzo bym chciał, żebyśmy wszyscy zdążyli się jeszcze trochę przespać tej nocy.
Amabel zacisnęła usta.
– Sally jest mężatką. Nie powinna iść z tobą.
Sally zaczęła się śmiać, ponurym, ochrypłym, bardzo nieprzyjemnym głosem. Amabel była tak zaskoczona, że nie powiedziała już nic więcej. Poszła na górę pakować worek podróżny Sally.
Pół godziny później, koło czwartej nad ranem, Quinlan wprowadził Sally do swojego pokoju na wieży.
– Dziękuję, James – rzekła. – Jestem taka zmęczona. Dziękuję, że po mnie przyszedłeś.
Owszem, przyszedł. Popędził jak strzała, żeby ją dopaść. Cholera, dlaczego nic nie może się dziać tak jak powinno, jak to sobie zaplanował? Był w trakcie układania łamigłówki, a wszystko, co posiadał, to były rozsypane kawałki puzzla, które sprawiały wrażenie, że nigdy nie będą do siebie pasować. Położył ją do łóżka, opatulił kocami i bez zastanowienia lekko pocałował w usta.
Nie zareagowała, popatrzyła tylko na niego.
– Śpij – rzekł i łagodnym ruchem odgarnął jej włosy z twarzy. Zgasił lampę przy łóżku. – Rozwiążemy tę sprawę. Tylko już się nie martw.
To było coś więcej niż obietnica. Bardzo się przeraził.
– Przez telefon powiedział mi, że przybędzie po mnie. Niedługo, powiedział wtedy, bardzo niedługo. Nie skłamał, prawda? On tu jest, James.
– Ktoś tu jest. Zajmiemy się tym jutro. Spróbuj zasnąć. Ja jestem tutaj i nie zostawię cię, już nigdy.
Zwykle była sama. Na początku niektórzy pacjenci próbowali z nią rozmawiać, na swój sposób, ale odwracała się od nich. Właściwie nie miało to znaczenia, bo i tak przez większą część czasu mózg miała zamroczony, była zupełnie odłączona od wszystkiego wewnątrz i na zewnątrz, zagubiona w głębokiej czeluści. A może bujała w eterze. Nie było elementów rzeczywistości, żadnego wstawania o szóstej rano, żeby przebiec dwie mile po Exeter Street i Concord Ayenue, żadnego powrotu biegiem do domu, wskakiwania pod prysznic i analizy planu dnia w trakcie mycia głowy.