Выбрать главу

– Tak, Amory nie żyje. Osobiście sądzę, że to ty go zabiłaś, Sally. Zabiłaś go?

– Nie wiem, czy rzeczywiście chcesz usłyszeć prawdę. Nic nie pamiętam z wydarzeń tamtej nocy. Ale pamięć mi wróci. Musi.

– Nie licz na to. Jeden z leków, który ci podaję, powoduje osłabienie pamięci. Nikt jeszcze nie zna skutków ubocznych jego działania przy długim podawaniu. A ty będziesz go dostawać przez całe życie, Sally.

Podniósł się i podszedł do niej.

– Teraz – powiedział. Uśmiechał się. Nie mogła się powstrzymać. Kiedy chciał ją pochwycić, jak mogła najmocniej uderzyła go pięścią w szczękę. Głowa odskoczyła mu do tyłu. Uderzyła go jeszcze raz, kopnęła z całych sił w krocze i pobiegła, żeby złapać stolik.

Lecz potknęła się, w głowie jej zawirowało, ogarnęły ją mdłości. Nogi ugięły się pod nią. Upadła na podłogę.

Usłyszała nad sobą jego sapanie. Musi się dostać do stolika. Z trudem stanęła na nogach, zmuszała stopy, by się posuwały jedna za drugą. Był już teraz tuż za nią, stękał, stękał, cierpiał z bólu, zrobiła mu krzywdę. Gdyby go nie znokautowała, to on czerpałby ogromną przyjemność, zadając jej cierpienie. Proszę, Boże, błagam, błagam.

Chwyciła stolik, podniosła go i obróciła się przodem do Beadermeyera. Był tak blisko, ręce z zakrzywionymi palcami wyciągał w stronę jej szyi.

– Holland!

– Nie – powiedziała i zamachnęła się na niego stolikiem. Ale był to daremny wysiłek, bo zablokował stolik ramieniem.

– Holland!

Drzwi otworzyły się i do pokoju wpadł Holland.

– Łap tę sukę, łap ją!

– Nie, nie. – Cofnęła się, ale dalej nie było już gdzie, pozostawało wąskie łóżko. Stolik trzymała przed sobą jak tarczę.

Doktor Beadermeyer trzymał się za krocze, a twarz miał zbolałą. Boże, zrobiła mu krzywdę. Warto było, bez względu na to, co jej zrobi. Zadała mu ból.

– Dość już, Sally. – To był głos Hollanda, miękki, zachrypnięty, przerażający.

– Zabiję cię, Holland. Trzymaj się ode mnie z daleka. – Ale była to czcza groźba. Ręce jej się trzęsły, w żołądku ściskało. Czuła smak żółci. Upuściła stolik, opadła na kolana i zwymiotowała na włoskie pantofle doktora Beadermeyera.

*

– Czy mi pomożesz, czy nie, Dillon, tak czy inaczej nie wspominaj o tym żywej duszy.

– Cholera, Quinlan, wiesz, o co prosisz? – Dillon Savich odchylił się na krześle tak mocno, że cudem zachował równowagę. Ekran jego komputera rozświetlało zdjęcie twarzy młodego mężczyzny, wyglądającego na maklera, dobrze ubranego, o miłym uśmiechu i starannie przystrzyżonych włosach.

– Tak. Jedziesz ze mną do tego sanatorium i uwolnimy Sally. A potem uporządkujemy cały ten bałagan. Staniemy się bohaterami. Nie będziesz się musiał odrywać od swojego komputera na dłużej niż kilka godzin. Może na trzy godziny, jeśli chcesz zostać bohaterem. Zabierz swojego laptopa i modem. Nadal będziesz mógł włamywać się do dowolnego systemu.

– Marvin utnie nam jaja. Wiesz, że nie znosi, kiedy zaczynasz coś na własną rękę, bez rozmowy z nim.

– Przypiszemy Marvinowi całą zasługę. FBI będzie błyszczało. Marvin będzie się uśmiechał od ucha do ucha. Sceduje całą zasługę na swojego szefa, wicedyrektora Shruggsa, żeby ten jemu z kolei nie obciął jaj. Shruggs będzie szczęśliwy jak głupi. I tak dalej, i tak dalej. Sally będzie bezpieczna, a my rozwiążemy piekielną sprawę tamtego morderstwa.

– Nadal ignorujesz fakt, że Sally sama mogła zabić ojca. To jedna z możliwości. Co z tobą? Jak możesz to lekceważyć?

– Owszem pomijam tę możliwość, muszę. Ale rozwiążemy tę sprawę, prawda?

– Związałeś się z nią, prawda? A spędziłeś z nią zaledwie tydzień. Kirn ona jest, syreną jakąś, czy co?

– Nie, jest chudą, drobną blondynką, mającą więcej hartu niż można sobie wyobrazić.

– Nie wierzę. Nie, zamknij się teraz Quinlan, muszę pomyśleć. – Dillon przysunął się do biurka i wbił wzrok w zdjęcie mężczyzny na ekranie komputera. Powiedział nieobecnym tonem: – To prawdopodobnie ta gnida, która morduje bezdomnych w Minneapolis.

– Zostaw na chwilę gnidę w spokoju. Myśl, przeżuwaj, obojętne. Będziesz próbował rozważyć wszelkie za i przeciw. Swoim komputerowym umysłem spróbujesz przewidzieć wszystkie konsekwencje. Nie ułożyłeś jeszcze na to programu?

– Jeszcze nie, ale niewiele mi brakuje. Daj spokój, Quinlan, przecież kochasz mnie dla mojego umysłu. Co najmniej trzy razy ocaliłem twój tyłek. Nie zamieniłbyś mnie na żadnego innego agenta. Zamknij się. Muszę teraz podjąć ważną decyzję.

– Masz dziesięć minut. Ani sekundy dłużej. Muszę się do niej dostać. Diabli wiedzą, co jej tam robią, czym ją szpikują. Jezu, może już nie żyje. Albo ją już gdzieś przenieśli. Jeśli typ, który mi przyłożył, pofatygował się, żeby sprawdzić moją legitymację, to wiedzą już, że jestem z FBI. Ale nawet jeśli nie sprawdzili, i tak nie mamy wiele czasu. Wiem, że ją przeniosą, bo to jedyne rozsądne posunięcie.

– Skąd masz taką pewność, że jest w tym ośrodku?

– Nie zaryzykowaliby wywiezienia jej w inne miejsce.

– Jacy „oni"? Nie, nie wiesz. A więc dziesięć minut. Nie, cicho bądź, Guinlan.

– Dzięki Bogu, że byłeś już dziś rano na siłowni, bo inaczej musiałbym czekać, jak będziesz wypacał swoje kilogramy. Idę po kawę.

Quinlan udał się do niewielkiego pomieszczenia socjalnego w końcu korytarza. Czwarte piętro nie robiło wrażenia nieprzyjemnego, niegościnnego miejsca. Nie miało prawa, odkąd do budynku zaczęto wpuszczać turystów. Nie wyglądało tu zanadto oficjalnie, wszystko było raczej wysłużone. Nadal leżało ja-snobrązowe linoleum, z pokładami żwiru, przez lata całe wdeptywanymi głęboko w jego powierzchnię.

Nalał sobie kubek kawy, powąchał, potem ostrożnie upił łyk. Tak, kawa ciągle powodowała skurcz w krtani, ale równocześnie doskonale trzymała na wodzy nerwy. Prawdopodobnie bez niej agent federalny załamałby się i zginął marnie.

Potrzebował Dillona. Wiedział, że w sytuacji, gdyby się okazało, że nie dadzą rady, Dillon stanowiłby świetną podporę. Kusiło go, żeby udać się z Duiles prosto do Marylandu, ale starannie przemyślał sprawę. Siedział w tym aż po szyję, a chciał również uratować szyję Sally.

Nie miał pojęcia o środkach ostrożności w sanatorium Beadermeyera, ale Dillon je rozpracuje i będą mogli dostać się do środka. Nie mógł ryzykować zaalarmowania swojego szefa, Brammera. Nie mógł zaryzykować, że sprawa ratowania Sally spali na panewce.

Upił więcej kawy, poczuł, jak kofeina niemal równocześnie dociera do mózgu i do żołądka.

Powrócił do pokoju Dillona.

– Minęło dziesięć minut.

– Czekałem na ciebie, Quinlan. Chodźmy.

– Tak po prostu? Żadnych nowych argumentów? Żadnego mówienia, że mamy trzynaście procent szansy na to, iż jeden z nas skończy w jakimś rowie z poderżniętym gardłem?

– Nie – odparł pogodnie Diii, wyjął z drukarki kilka kartek papieru i wstał. – Tu masz plan sanatorium. Chyba znalazłem miejsce, którędy będziemy mogli najbezpieczniej dostać się do środka.

– Podjąłeś decyzję, jeszcze zanim wyrzuciłeś mnie z pokoju.

– Jasne. Chciałem tylko rzucić okiem na plan. Nie byłem pewien, czy mi się uda go zdobyć, ale udało się. Chodź, pokażę ci najlepszą drogę do środka. Powiedz, co o tym myślisz.

*