– Czy zmusiłeś ją do umycia zębów i wypłukania ust?
– Tak, doktorze Beadermeyer. Opluła mnie płynem do płukania, ale trochę zostało jej w ustach.
– Nienawidzę smrodu wymiocin – powiedział Beadermeyer, patrząc na swoje buty. Wyczyścił je najlepiej, jak się dało. Na samą myśl o tym, co zrobiła, miał ochotę znów ją uderzyć, ale nie miałby z tego żadnej przyjemności. Była nieprzytomna.
– Nie będzie kontaktować jeszcze co najmniej przez cztery godziny. Potem zmniejszę dawkę i będę ją trzymał w stanie miłego uspokojenia.
– Mam nadzieję, że dawka nie jest za duża.
– Nie bądź głupcem. Nie mam zamiaru jej zabijać, przynajmniej nie teraz. Nie wiem jeszcze, co się stanie. Jutro rano zabieram ją stąd.
– Tak, zanim po nią przyjdzie.
– Czemu to powiedziałeś, Holland? Do diabła, skąd to wszystko wiesz?
– Po zastrzyku, który pan jej dal, siedziaiem koto niej, a ona szeptała, że James na pewno tu przyjdzie, że wie o tym.
– To kompletna wariatka. Wiesz o tym, Holland.
– Tak, doktorze.
Psiakrew. Quinlan może się dowiedzieć wszystkiego, czego tylko będzie chciał o sanatorium, korzystając z szybkiej informacji komputerowej. Poczuł pod pachami wilgoć własnego potu. Cholera, to nie powinno było się zdarzyć. Zaczął rozważać, czy nie wywieźć jej stąd zaraz, jeszcze tej nocy.
Powinni byli zabić tego przeklętego agenta, kiedy mieli go w swojej mocy, a że się bali, więc teraz on sam będzie musiał sobie z tym poradzić. Jeśli jest sprytny, jeśli chce sobie zapewnić bezpieczeństwo, powinien wywieźć Sally od razu. Gdzie ją zabrać? Jezu, ależ był zmęczony. Masując kark, wrócił do swojego gabinetu.
Pani Willard nie zostawiła mu żadnej kawy, niech ją szlag trafi. Usiadł za mahoniowym biurkiem, które zapewniało ponadmetrowy dystans od pacjentów, i rozparł się w fotelu.
Kiedy pojawi się tu Quinlan i jego kolesie z FBI? Beadermeyer wiedział na pewno, że się pojawi. Przyjechał za nią aż do Cove. Przyjedzie też i tutaj. Ale jak prędko? Ile ma jeszcze czasu? Podniósł słuchawkę i wybrał numer. Będą musieli natychmiast podjąć decyzję. Koniec zabawy.
Noc była czarna jak smoła. Zostawili oldsmobila jakieś dwadzieścia metrów przed bramą sanatorium Beadermeyera. Nad czarną żelazną kratą umieszczono ozdobne litery, składające się w fantazyjny napis.
– Pretensjonalny bydlak.
– Tak – przytaknął Dillon. – Niech pomyślę, czy nie ma jeszcze czegoś, co powinienem ci powiedzieć o naszym doktorku. Po pierwsze, nie sądzę, żeby wiele osób dysponowało informacjami o nim. Jest wybitny i pozbawiony skrupułów. Świat jest tak urządzony, że jeśli jesteś wystarczająco bogaty i dyskretny, a bardzo chcesz kogoś usunąć w cień, wtedy Beadermeyer przejmie taką osobę z twoich rąk. Oczywiście to tylko plotki, ale kto wie? Komu Sally tak bardzo przeszkadzała, że umieścił ją tutaj? Pomyśl, Quinlan, może ona jest naprawdę chora.
– Nie jest chora. Kto ją umieścił? Nie wiem. Nigdy mi nie powiedziała. Nigdy nie wymieniła nazwiska Beadermeyera. Ale to musi być on. Skieruj latarkę do dołu, Dillon. Tak lepiej. Kto wie, jaki ma system zabezpieczeń?
– Tego nie mogłem znaleźć, ale spójrz, płot nie jest pod napięciem.
Obaj byli ubrani na czarno, na rękach mieli grube czarne rękawice. Czterometrowej wysokości płot nie stanowił dla nich najmniejszego problemu. Lekko zeskoczyli na sprężystą trawę po drugiej stronie ogrodzenia.
– Jak na razie, całkiem nieźle – powiedział Guin-lan, zataczając szeroki łuk nisko trzymaną latarką.
– Trzymajmy się blisko linii drzew.
Obaj mężczyźni posuwali się szybko, zgięci wpół, za światłem latarki, która wąskim snopem oświetlała teren tuż przed nimi.
– O cholera – zaklął Dillon.
– Co? Aha. – Dwa owczarki niemieckie gnały w ich stronę.
– Psiakrew, nie chcę ich zabijać.
– Nie musisz. Tylko stój spokojnie, Dillon.
– Co zamierzasz…
Dillon zobaczył, jak Quinlan wyciąga spod czarnej bluzy owiniętą plastikiem paczuszkę. Rozwinął ją; w środku znajdowały się trzy kawatki surowego mięsa. Psy były w odległości zaledwie czterech metrów. Quinlan nadal się nie poruszał, wyczekując, wyczekując.
– Jeszcze jedna sekunda – mruknął i rzucił jeden kawałek mięsa w jedną, drugi w przeciwną stronę. Psy natychmiast rzuciły się do mięsa.
– Ruszajmy. Ostatni kawałek zachowam na drogę powrotną.
– Niezły system bezpieczeństwa – zauważył Dillon.
Zaczęli biec, nisko pochyleni, z wyłączoną latarką, gdyż kilka lamp, zapalonych na długim, rozciągającym się przed nimi budynku wystarczająco oświetlało drogę.
– Mówiłeś, że wszystkie pokoje pacjentów usytuowane są w lewym skrzydle.
– Zgadza się. Gabinet Beadermeyera jest na samym końcu prawego skrzydła. Jeśli drań jest tam jeszcze, to będzie w bezpiecznej odległości.
– Powinna tam być jeszcze jakaś mała dyżurka.
– Mam nadzieję. Nie miałem czasu na przejrzenie informacji o personelu i administracji. Nie wiem, ile osób pracuje na nocnej zmianie.
– Przeklęta, bezużyteczna maszyna.
Dillon roześmiał się.
– Nie przyganiaj mi, że wziąłem ślub ze swoim komputerem, bo sam większość weekendów spędzasz w tym swoim cholernym klubie, zawodząc na saksofonie. Hola, Guinlan, stój.
Zastygli natychmiast, przywierając do ściany budynku, za dwoma wysokimi krzakami. Ktoś nadchodził energicznym krokiem, z latarką w rękach.
Gwizdał motyw muzyczny z „Przeminęło z wiatrem".
– Romantyczny strażnik – szepnął Quinlan.
Mężczyzna poświecił latarką na boki i znów do przodu. Nie przestawał gwizdać. Plama światła przesunęła się tuż nad ich pochylonymi głowami, ukazując oczom strażnika tylko czarne cienie.
– Mam jedynie nadzieję, że Sally tu jest – powiedział Quinlan. – Beadermeyer musi wiedzieć, że się zjawię. Jeśli to on mnie uderzył, na pewno sprawdził moją legitymację. A co będzie, jeśli już ją wywieźli?
– Jest tutaj. Przestań się martwić. A jeśli jej nie ma, no cóż, wtedy szybko ją znajdziemy. Czy mówiłem ci, że byłem dziś umówiony na randkę? Miałem randkę, a patrz, co robię zamiast tego. Bawię się z tobą w ekipę ratowniczą. Przestań się zamartwiać. Jesteś sprytniejszy od Beadermeyera. Nadal tu jest, gotów jestem się założyć. Mam wrażenie, że w tym Beadermeyerze jest więcej arogancji niż w większości śmiertelników. Chyba drań wierzy, że jest niezwyciężony.
Znów się poruszali, zgięci prawie do ziemi, bez latarki, jak dwa cienie sunące ponad starannie utrzymanym trawnikiem.
– Musimy się dostać do środka.
– Niedługo – rzekł Dillon. – Na razie do przodu. Później będzie trudniej. Wyobraź sobie, kiedy nas zobaczą w strojach włamywaczy wałęsających się po korytarzach.
– Szybko znajdziemy jakąś pielęgniarkę, która nam powie, gdzie szukać.
– Jesteśmy już prawie przy wyjściu ewakuacyjnym. Już jesteśmy. Pomóż mi otworzyć drzwi, Quinlan.
Dzięki Bogu dobrze naoliwione, pomyślał Quinlan, kiedy ostrożnie zamknęli za sobą drzwi. Włączył latarkę. Znajdowali się w zamkniętym pomieszczeniu, mogącym pomieścić co najmniej sześć samochodów. Chwilowo stały tam cztery auta. Obeszli je, po czym Quinlan światłem latarki omiótł tablice rejestracyjne.
– Spójrz, Dillon. Nieźle zgadłem, co? Drań ma nietypową tablicę – BEADRMYR. A więc nadal tu jest.
Nie miałbym nic przeciwko spotkaniu się z nim.
– Marvin miałby nasze jaja.
Quinlan roześmiał się.
Dillon użył jednego ze swoich wytrychów, żeby otworzyć zamek w drzwiach. Zajęło mu to zaledwie moment.
– Robisz się w tym dobry.
– Nabierałem wprawy w Quantico co najmniej sześć godzin-Mieli tam ze trzy tuziny zamków różnych typów. Ćwiczyli cię ze stoperem. Bytem szósty.