– Ilu agentów odbywało przeszkolenie?
– Siedmioro. Ja i sześć kobiet.
– Później chętnie dowiem się czegoś więcej.
Znaleźli się w długim korytarzu, oświetlonym lampami, dającymi przyćmione, łagodne światło. Na drzwiach nie było tabliczek z nazwiskami, tylko numery.
– Musimy dorwać jakąś pielęgniarkę – rzekł Dillon.
Zza rogu korytarza wyszli wprost na pokój pielęgniarek. W środku była tylko jedna kobieta, która czytała książkę. Od czasu do czasu zerkała na ekran telewizora, stojącego na wprost niej. Byli tuż koło niej, kiedy w końcu ich zauważyła. Gwałtownie wciągnęła powietrze, a gdy usiłowała poderwać się z krzesełka i pobiec, książka upadła na linoleum.
Quinlan złapał ją za rękę i delikatnie zacisnął dłoń na jej ustach.
– Nie zrobimy ci krzywdy. Tylko bądź cicho. Masz spis pacjentów, Dillon?
– Tak, jest tutaj. Pokój 222.
– Przepraszam – spokojnie powiedział Quinlan i wymierzył jej cios w szczękę. Opadła na niego. Opuścił ją na podłogę i przeciągnął pod biurko.
– Mijaliśmy pokój 222. Szybko, Dillon. Mam wrażenie, że nasza świetlana przyszłość za chwilę legnie w gruzach.
Szybko pobiegli korytarzem, przebywając połowę drogi, którą przyszli.
– Tu jest. Nie ma światła. To dobrze.
Quinlan powoli napad na drzwi. Tak jak podejrzewał, cholerne drzwi były zamknięte na klucz. Przepuścił Dillona. Ten obejrzał zamek, potem wyciągnął wytrych. Nie powiedział ani słowa, tylko zamienił wytrych na inny. Po długich trzech minutach zamek się otworzył.
Quinlan gwałtownie otworzył drzwi. Delikatne światło z korytarza wpadło do środka, prosto na oblicze mężczyzny, siedzącego na wąskim łóżku i pochylającego się nad kobietą.
Mężczyzna obrócił się na łóżku, lekko się uniósł, z ustami gotowymi do krzyku.
ROZDZIAŁ 14
– Nie wiedziałem, że umiesz tak szybko się poruszać – powiedział z podziwem Dillon, kiedy Quinlan rzucił się do łóżka i wyrżnął mężczyznę pięścią w usta, zanim ten zdążył wydać choćby jeden dźwięk. Zrzucił go z łóżka na podłogę.
– Czy to jest Sally Brainerd?
Quinlan zerknął szybko na małego człowieczka, który zaczął krwawić z nosa, potem przeniósł wzrok na kobietę na łóżku.
– To Sally – rzekł głosem tak przepełnionym wściekłością, że Dillon obrzucił go zdumionym spojrzeniem. – Poczekaj, zamknę drzwi. Wtedy będziemy mogli skorzystać z naszych latarek. Zwiąż czymś tego małego jegomościa.
Quinlan poświecił latarką na jej twarz. Był wstrząśnięty bladością i bezwładem jej ciała.
– Sally – zawołał, leciutko klepiąc ją po twarzy.
Nie zareagowała.
– Sally – powtórzył i tym razem nią potrząsnął. Kołdra zsunęła się w dół i zobaczył, że jest naga. Zerknął na wątłego mężczyznę, który leżał teraz nieprzytomny i związany. Czyżby planował ją zgwałcić?
Była zupełnie nieprzytomna. Oświetlił latarką jej nagie ramię. Dostrzegł sześć śladów po igle. Przeklęte dranie.
– Spójrz, Dillon. Popatrz tylko, co jej zrobili.
Dillon ostrożnie przesunął palcami po śladach ukłuć.
– Wygląda na to, że tym razem dali jej naprawdę dużą dawkę – zauważył, kiedy pochylił się nad nią i uniósł jej powieki. – Naprawdę potężna dawka – powtórzył. – Przeklęte dranie. – Zapłacą za to. Zobacz, jakie ubranie jest w szafie.
Quinlan dostrzegł, że Sally miała starannie zaczesane do tyłu włosy. To musiał zrobić ten mały człowieczek, który się nad nią pochylał. Quinlan był tego pewien. Przeszył go dreszcz. Jezu, co się tu działo?
– Jest koszula nocna, szlafrok i kapcie. Nic więcej.
W parę minut Quinlan naciągnął na nią koszulę i szlafrok. Trudno jest ubierać nieprzytomną osobę, nawet tak drobną. Wreszcie przerzucił ją sobie przez ramię. – Zmywajmy się stąd.
Wyśliznęli się już przez wyjście ewakuacyjne i zamierzali wyjść z garażu, gdy zawyły syreny alarmowe.
– Pielęgniarka – powiedział Quinlan. – Psiakrew, trzeba było ją związać.
– Mamy czas. Damy radę.
Kiedy Quinlan się zmęczył, Dillon przejął od niego Sally. Byli prawie przy płocie, gdy owczarki niemieckie rzuciły się w ich stronę, ujadając głośniej niż pies Baskerville'ów. Quinlan cisnął ostatni kawałek mięsa. Nie zatrzymali się, żeby sprawdzić, co zrobiły z nim psy.
Dobiegłszy do płotu, Quinlan wspiął się nań szybciej, niż kiedykolwiek wdrapywał się na cokolwiek. Na górze wychylił się ku Dillonowi.
– Podaj mi ją.
– Jest jak kurczak pozbawiony kości – rzucił Dillon, próbując dobrzeją uchwycić. Przy trzeciej próbie Quinlanowi udało się złapać jej nadgarstki. Powoli wciągnął ją na górę i przytrzymał, obejmując wpół, dopóki Dillon nie znalazł się obok niego na szczycie ogrodzenia. Zanim Dillon obrócił się i zeskoczył na ziemię, Quinlanowi zdrętwiały ręce. Przekręcił ją i zaczął ją opuszczać. – Pospiesz się, Quinlan, szybko.
W porządku, to już tylko parę centymetrów. Już ją mam. Schodź na dół!
Szczekanie psów było coraz głośniejsze. Mięso zatrzymało je zaledwie na czterdzieści pięć sekund. Usłyszeli krzyki kilku mężczyzn.
Ktoś zaczął strzelać, jeden z pocisków trafił w żelazne ogrodzenie tak blisko głowy Quinlana, że poczuł rozchodzące się ciepło.
Zza męskich głosów przebijał się ostry kobiecy krzyk.
– Zmywajmy się stąd – odezwał się Quinlan, przerzucił sobie Sally przez ramię i co sił w nogach pobiegł do oldsmobila.
Strzały nie ustawały, dopóki nie minęli zakrętu i nie znikli z pola widzenia.
– Jeśli wypuszczą na nas psy, będziemy mieli niezły pasztet – zauważył Dillon.
Quinlan miał nadzieję, że to nie nastąpi. Nie chciał zabijać tych pięknych zwierząt.
Poczuł ogromną ulgę, kiedy parę minut później zatrzasnęli za sobą drzwi samochodu.
– Dzięki Bogu za nadmiar łaski.
– Dobrze powiedziane. Ha, ale była zabawa. A teraz gdzie, do twojego mieszkania, Quinlan?
– Och nie, jedziemy do Delaware, to tylko godzina jazdy. Poprowadzę cię. Zdumiewa mnie tylko, że mimo wszystko zabrali ją znowu w to samo miejsce. Musieli się spodziewać, że przede wszystkim tu jej będę szukał. Mogę się założyć, że wywieźliby ją jutro rano, więc nie zamierzam być tak samo głupi. Nie możemy pojechać do mnie.
– Masz rację. Kiedy ktoś w Cove dał ci po głowie, musiał przeszukać ci kieszenie. Wiedzą, że jesteś z FBI. Dlatego cię nie zabili, gotów jestem się założyć o mój pistolet. To byłoby dla nich zbyt wielkie ryzyko.
– Tak. Pojedziemy do domku letniskowego moich rodziców nad jeziorem. Tam będzie bezpiecznie. Nikt poza tobą nie wie o tym miejscu. Nikomu nie powiedziałeś, prawda, Dillon?
Dillon potrząsnął głową.
– Co masz zamiar z nią zrobić, Quinlan? To całkowicie niezgodne z przepisami.
Spoczywała na kolanach Quinlana, z głową wtuloną w jego ramię. James przykrył ją swoją czarną marynarką. W samochodzie było gorąco.
– Zaczekamy, aż zacznie dochodzić do siebie po tych narkotykach i zobaczymy, co wie. Potem uporządkujemy wszystko. Jak ci się to podoba?
– Zupełnie jakbyśmy byli parą cholernych bohaterów – westchnął Dillon. – Brammerowi to się nie spodoba. Pewnie będzie próbował przenieść nas na Alaskę, za karę, że się wyłamujemy z pracy zespołowej. Ale cóż, nie dzielmy skóry na niedźwiedziu.
Kiedy się ocknęła, zobaczyła przyglądającego jej się obcego mężczyznę, którego nos znajdował się nie dalej niż piętnaście centymetrów od jej twarzy. Chwilę trwało, zanim dotarło do niej, że to człowiek z krwi i kości, a nie jakieś widmo z niezdrowego snu. Czuła, że ma spierzchnięte wargi. Trudno jej było zmusić się do mówienia, ale przemogła się.