– Nie ma znaczenia, czy przysłał cię doktor Beadermeyer. – I plunęła na niego,
Dillon gwałtownie odskoczył do tyłu, wierzchem dłoni przetarł nos i policzek.
– Jestem bohaterem, nie czarnym charakterem. Nie przysłał mnie Beadermeyer.
Salły usiłowała odcedzić jego słowa, zrozumieć ich sens. Zdawało się, że jej mózg nadal chce drzemać, jakby jego część była odrętwiała, jak ręka czy noga trzymana zbyt długo w jednej pozycji.
– Jesteś bohaterem?
– Tak, prawdziwym, żywym bohaterem.
– To znaczy, że musi tu gdzieś być James.
– Masz na myśli Quinlana?
– Tak. On też jest bohaterem. Jest pierwszym bohaterem, jakiego spotkałam w życiu. Przykro mi, że cię oplułam, ale sądziłam, że jesteś jednym z tych okropnych ludzi.
– W porządku. Leż tylko spokojnie, a ja pójdę po Quinlana.
Co on sobie wyobrażał? Co mogła zrobić? Podskoczyć i wybiec stąd pędem, bez względu na to, gdzie się to „stąd" znajduje?
– Dzień dobry, Salły. Nie pluj na mnie, dobrze?
Patrzyła na niego, tak spragniona, że z trudem mogła wydawać dźwięki. Jej mózg w końcu zaczął spójnie funkcjonować. Zdotala zarzucić Quinlanowi ręce na szyję i przyciągnąć do siebie. Wyszeptała mu prosto w szyję:
– Wiedziałam, że przyjdziesz. Po prostu wiedziałam. James, tak bardzo chce mi się pić. Czy mogę dostać trochę wody?
– Dobrze się czujesz? Naprawdę? Daj mi się odrobinę wyprostować, dobrze?
– Tak. Tak się cieszę, że nie umarłeś. Ktoś cię uderzył i pochylałam się nad tobą. – Odsunęła się od niego, delikatnie przesuwając palcami po zeszytej ranie nad lewym uchem Quinlana.
– Czuję się dobrze, tym się nie przejmuj.
– Nie wiem, kto ci to zrobił. Potem ktoś uderzył mnie w głowę. Kiedy się obudziłam, Beadermeyer pochylał się nade mną. Byłam znów w tamtym miejscu.
– Wiem. Ale teraz jesteś ze mną i nikt nie będzie w stanie cię tu odszukać. – Rzucił przez ramię: – Dillon, podasz damie wodę?
– To od tych leków, które mi podawał, mam suchą pustynię zamiast gardła.
Poczuła, że pod wpływem jej słów cały się spina.
– Proszę. Potrzymam ci szklankę.
Wypiła do dna, opadła do tyłu i westchnęła.
– Za dziesięć minut wrócę do normy, tak przynajmniej mi się wydaje. James, kim jest ten człowiek, którego oplułam?
– To mój bliski przyjaciel, Dillon Savich. We dwóch wydostaliśmy cię ostatniej nocy z sanatorium. Dillon, chodź tu i przywitaj się z Sally.
– Witam.
– Powiedział, że jest bohaterem, tak jak ty, James.
– To możliwe. Możesz mu ufać, Sally.
Skinęła głową. Był to bardzo drobny ruch. Zauważył, że znów zamykają jej się oczy.
– Nie masz jeszcze chęci coś zjeść?
– Nie, jeszcze nie. Nie odejdziesz, prawda?
– Nigdy.
Mógłby przysiąc, że kąciki jej ust uniosły się odrobinę w bardzo leciutkim uśmiechu. Nie myśląc wiele, nachylił się i pocałował jej zamknięte usta.
– Cieszę się, że znów cię dopadłem. Kiedy obudziłem się w domu Davida Mountebanka, z głową jak pulsująca bania, powiedział mi, że znikłaś. Nigdy w życiu tak się nie bałem. Już nigdy mi nie zginiesz, Sally.
– Zabrzmiało to całkiem nieźle – powiedziała.
W następnej chwili już spała. Nie była nieprzytomna, tylko pogrążona w prawdziwym śnie.
Guinlan podniósł się i popatrzył na nią. Poprawił cienki koc. Pogładził jej włosy, leżące na poduszce. Przypomniał sobie tego małego człowieczka, którego zastali w jej pokoju i poczuł, że jeśli jeszcze kiedyś go zobaczy, zabije go. I Beadermeyera. Nie mógł się doczekać chwili, kiedy dostanie w swoje ręce doktora Beadermeyera.
– Jak się czuje człowiek, który jest najważniejszą osobą w całym wszechświecie, Quinlan?
Quinlan powoli, spokojnie gładził koc. Wreszcie odparł:
– Cholernie się boję. I wiesz, co jeszcze ci powiem? Wcale nie jest to nieprzyjemne uczucie. Ile z tego powinienem przypisać tobie?
Tego wieczoru zasiedli we trójkę przed domkiem rodziców Quinlana na werandzie, z widokiem na jezioro Louise Lynn. Jak na marcowy wieczór, powietrze było łagodne. Front domu był skierowany na zachód. Słońce świeciło nisko nad horyzontem, rozświetlając zmarszczki na wodzie złotem i połyskliwym różem.
– Jezioro jest wąskie – odezwał się Quinlan do Sally – niewielka to frajda dla żeglarzy, chyba że jest się niezbyt doświadczonym nastolatkiem. Możesz stąd dostrzec co najmniej cztery zakręty. Wiesz, jezioro tak się wije, że…
– Tak się wije, że co? – zapytał Dillon, odrywając wzrok od gładkiego pniaka klonu, w którym coś wycinał.
– Nie jesteśmy w nastroju do żartów – rzekł Quinlan, uśmiechając się do Sally. – Otóż jezioro tak się wije, że prawie wpada sarno na siebie.
Obserwując skręcony wiórek klonowy, opadający na drewnianą podłogę, Dillon zauważył:
– Czasami nie wiadomo, gdzie jest początek, a gdzie koniec.
– Jesteście bardzo dobrymi przyjaciółmi – powiedziała Sally. – Znacie się całkiem nieźle, prawda?
– Tak, ale nie zamierzamy się pobrać. Quinlan chrapie jak świnia.
Uśmiechnęła się. To był prawdziwy uśmiech, nic wymuszonego, pomyślał Dillon. A to oznaczało, że czuła się tu bezpieczna.
– Chcesz jeszcze trochę mrożonej herbaty, Sally?
– Nie. Lubię ssać kostki lodu. Jeszcze mi ich mnóstwo zostało.
Quinlan oparł nogi o drewnianą barierkę, otaczającą werandę. Miał na sobie krótkie czarne buty, stare, wypłowiałe dżinsy, w których wyglądał bardzo ładnie – niewątpliwie zdumiewające było to, że w ogóle mogła o czymś takim myśleć – i białą koszulę z rękawami podwiniętymi do łokci.
Miał także kaburę z pistoletem, przewieszoną przez ramię. Nie wiedziała, że wszyscy prywatni detektywi przez cały czas noszą broń. Czuł się z nią swobodnie, jakby była jeszcze jednym ełementem stroju. Wyglądał, jakby się z nią zrósł. Był wysoki, silny i twardy. Przypomniała sobie, jak przyciągnęła do siebie jego twarz, kiedy obudziła się z narkotycznego snu. Jak jej na to pozwolił. Jak ją pocałował, gdy myślał, że znowu zasnęła. Nigdy dotąd nie spotkała takiego mężczyzny – mężczyzny, któremu można wierzyć, ufać, który przejmował się tym, co się z nią działo.
– Rozjaśniło ci się w głowie? – spytał Dillon. Odwróciła się w jego stronę i zobaczyła, że raz za razem delikatnie pociera klonowy klocek palcami.
– Czemu tak robisz?
– Co? Ach, to rozgrzewa drewno i nadaje mu blask.
– Co rzeźbisz?
– Ciebie, jeśli nie masz nic przeciwko temu.
Wytrzeszczyła na niego oczy, połknęła ssaną właśnie kostkę lodu i zaczęła się krztusić. James pochylił się i lekko klepnął ją dłonią między łopatkami.
Kiedy złapała oddech, spytała:
– Czemu miałbyś mnie w ten sposób unieśmiertelnić? Jestem nikim, zupełnie nikim…
– Psiakrew, zamknij się, Sally.
– Dlaczego, James? Ktoś chce mnie sprzątnąć, ale to nie wystarcza, żebym stała się kimś ważnym. Tylko to, co ewentualnie mogę wiedzieć, jest dla kogoś istotne.
– Może już czas, żebyśmy o tym porozmawiali – odezwał się Dillon. Odłożył kawałek klonu i odwrócił się twarzą do Sałly.
Przeniosła wzrok z Dillona na Jamesa. Ze zmarszczonymi brwiami opuściła oczy na swoje dłonie. Ostrożnie odstawiła szklankę na stojący w pobliżu rattanowy stolik. Znów spojrzała na Jamesa, kiwając głową w stronę jego kabury.