– Czy kiedykolwiek strzelałaś z jakiejś broni?
– O tak. Nie powinieneś się martwić, że się postrzelę w nogę. A teraz James, nawet nie drgnij. – Tyłem odsunęła się od niego, tyłem weszła po schodkach werandy. Chwyciła jego kurtkę i z kieszeni na piersi wyciągnęła portfel. – Mam nadzieję, że masz dość pieniędzy – rzekła.
– Cholera, zanim ruszyłem ci na ratunek podjąłem pieniądze w bankomacie.
– To miłe z twojej strony. Nie martw się, James. – Zasalutowała mu jego pistoletem, po czym zarzuciła sobie marynarkę na ramiona. – Dillon niedługo wróci, żeby ci zrobić obiad. Wydaje mi się, że słyszałam, jak wspominał coś o halibucie. Jezioro wygląda na czyste, więc może się nie otrujesz. Czy mówiłam ci kiedykolwiek, że mój ojciec przewodniczył komitetowi obywatelskiemu protestującemu przeciw zanieczyszczaniu środowiska? Nawet napisałam artykuł na ten temat, który sam prezydent Reagan określił jako wyśmienity. Ale kogo to teraz obchodzi? Nie, nic nie mów, teraz mówię ja. Właściwie jest to całkiem przyjemne. Widzisz więc, bez względu na to, co jeszcze zrobił ten bydlak, dokonał też czegoś dobrego. No tak, panie Quinlan, chciał pan poznać pikantne szczegóły związane z tym, kto i co mi robił w sanatorium. Umierasz z ciekawości, kto to zrobił i kto mnie tam umieścił. Cóż, nie był to ani doktor Beadermeyer, ani mój mąż. To był mój ojciec.
A teraz, pomyślała, czy kiedykolwiek będzie mogła się zemścić na człowieku, który nie żyje? Ruszyła błyskawicznie, biegnąc szybciej, niż ją o to podejrzewał, aż piasek tryskał spod tenisówek.
Była przy samochodzie, kiedy zerwał się na nogi. Bez zastanowienia ruszył najszybciej jak mógł w stronę oldsmobila. Zobaczył, że stanęła przy drzwiach kierowcy, szybko wymierzyła i poczuł grad żwiru na nogawce dżinsów, gdy pocisk uderzył niespełna trzydzieści centymetrów od jego prawego buta. Już była w środku. Silnik zapalił. Boże, ależ jest szybka.
Patrzył, jak rusza tyłem i wąskim duktem wyjeżdża na małą, wiejską drogę. Nieźle jej to szło, podjechała bardzo blisko wiązu, ale nie otarła się samochodem o pień. Miłe z jej strony, gdyż władze nigdy nie były zadowolone, kiedy musiały lakierować służbowe samochody.
Znów gnał za nią, świadomy, że musi coś zrobić, ale nie miał pojęcia co. Godził się z faktem, że jest głupcem i niekompetentnym idiotą. I biegł, biegł.
Jej ojciec bił ją, dotykał i upokarzał w sanatorium? To ojciec ją tam umieścił? Dlaczego?
Cała ta sprawa była czystym szaleństwem. I dlatego nic mu nie powiedziała. Jej ojciec nie żył, nie można go przycisnąć, a cała ta historia wyglądała na wariactwo.
– Wyhamuj, Qumlan – zawołał za nim Dillon. – Wracaj. Odjechała na dobre.
Odwrócił się i ujrzał biegnącego za nim Dillona. -Kiedy ostatnim razem mierzyłem ci czas na bieżni, nie byłeś w stanie prześcignąć przyspieszającego oldsmobila.
– Tak, tak. Psiakrew, to moja wina! Nie musisz mi tego mówić.
– Tego wcale nie trzeba mówić. Skąd wzięła twoją broń?
Quinłan odwrócił się twarzą do swojego długoletniego przyjaciela, wsunął ręce do kieszeni dżinsów i odezwał się najbardziej zdumionym głosem, jaki kiedykolwiek zdarzyło się Bilionowi usłyszeć.
– Przytulałem ją i próbowałem przekonać, że zrobiłem to, co musiałem, że nie zdradziłem jej zaufania, naprawdę nie zdradziłem, i myślałem, że zaczyna to rozumieć. Wygląda na to, że tym razem spieprzyłem sprawę. Nic nie poczułem. Absolutnie nic. A potem oświadczyła, że trzyma pistolet wycelowany w mój brzuch. Trzymała.
– Nie wiem, czy cieszyć się z partnera, który tak zgłupiał, że nie potrafi utrzymać w kaburze swojej własnej broni.
– Czy to ma być jakaś dziwaczna aluzja seksualna?
– Zupełnie nie. Chodźmy do telefonu. Mam nadzieję, że nie przecięła kabla.
– W ogóle nie wchodziła do domku.
– Dzięki ci, Boże, za drobne łaski. Był już najwyższy czas, żeby nam się jakaś przytrafiła.
Quinlan zapytał:
– Czy twoje koneksje są na tyle dobre, żebyśmy mieli szansę na następną? Jeśli nie, zadzwonię do ciotki Paulie. Wspólnie z wujkiem Abe mają lepsze dojścia niż sam papież.
ROZDZIAŁ 16
Wiedziała, że James tu dotrze, może nie natychmiast, ale na pewno niedługo. Wiedziała też, że ma czas. Niedobrze się stało, że nie wyrwała sznura telefonicznego ze ściany. To by go naprawdę opóźniło. Ale za dużo rzeczy miała na głowie.
Zatrzymała oldsmobil na pustym parkingu przy Cooperton Street. Zamknęła drzwi i mając na sobie kurtkę Jamesa, która powinna zapewnić jej modny wygląd, ruszyła powoli w stronę domu opatrzonego numerem 337, przyjemnej ceglanej budowli w stylu georgiańskim, stojącej przy Lark Street. Na parterze paliło się światło. Modliła się, żeby w domu była No-elle, a nie policja czy FBI.
Mocno się przygarbiła i zaczęła biec wzdłuż linii krzewów w kierunku biblioteki na parterze. W kierunku gabinetu ojca. Pokoju, w którym pierwszy raz zobaczyła ojca, wymierzającego cios matce. To było dziesięć lat temu. Dziesięć lat. Co się stało z tymi latami? Studia przerywane nocnymi telefonami, przesadnie częstymi wizytami w domu, nawet niespodziewanymi w środku tygodnia, by się upewnić, że ojciec nie bije matki.
Wyczuwała w swoim ojcu rozjątrzony gniew za tę ingerencję, ale jego z każdym rokiem coraz bardziej znacząca pozycja i panika, aby nikt się nie domyślił, że bije żonę, przez większość czasu trzymała go w ryzach. Za to gdy tylko Sally wyjeżdżała do college'u, ojciec bił matkę jak wściekły. Ale tego matka jej nie mówiła.
Po pewnych odwiedzinach w domu zapomniała zabrać swetra i szybko wróciła po niego. Otworzyła sobie drzwi kluczem i wkroczyła do biblioteki w chwili, gdy ojciec kopal matkę, leżącą na podłodze.
– Wzywam policję – powiedziała zimno od drzwi. – Nie obchodzi mnie, co się stanie. To się musi skończyć, i to natychmiast.
Ojciec zastygł z nogą podniesioną do kopnięcia i wbił w nią wzrok.
– Ty przeklęta mała dziwko! Co tu robisz, do cholery?
– Natychmiast wzywam policję. To już koniec.
Wyszła do holu do telefonu, stojącego na małym stoliczku w stylu Ludwika IV pod lustrem w pozłacanych ramach.
Wybrała już dwie dziewiątki, kiedy ktoś chwycił jej rękę. To była Noelle, płacząca, błagająca, aby nie dzwoniła na policję, błagająca na kolanach, bez końca, ze łzami spływającymi po twarzy.
Sally patrzyła na kobietę obejmującą ją za kolana i czuła łzy bólu, cieknące po policzkach. Potem spojrzała na ojca, stojącego w drzwiach do biblioteki, z rękami założonymi na piersiach, wysokiego i szczupłego, pięknie ubranego w wełny i kaszmiry, z gęstymi, ciemnymi włosami, przetkanymi lśniącą siwizną, który wyglądał jak romantyczny bohater filmowy. Obserwował ją.
– Śmiało, zrób to – powiedział. – Zrób to, a zobaczysz, jak twoja matka się zachowa, gdy gliny się tu zjawią. Powie, że jesteś oszustką, Sally, że jesteś zazdrosną małą dziwką, że nie chcesz, żebym ją darzył uczuciem, że zawsze żywiłaś do niej urazę, nie lubiłaś własnej matki. Czyż nie dlatego stale przyjeżdżałaś ze szkoły do domu? Śmiało, Sally. Zadzwoń. Sama się przekonasz. – Przez cały ten czas stał bez ruchu i mówił tym swoim odurzającym, hipnotyzującym głosem, którym od trzydziestu lat zwodził swoich kolegów i klientów. Zachował ślady akcentu południowca, wiedząc że dodają one właściwej wymowy zręcznie cedzonym słowom, które chciał podkreślić.
– Proszę, Sally, nie. Nie dzwoń. Błagam cię. Nie możesz. To by wszystko zniszczyło. Nie mogę ci na to pozwolić. To niebezpieczne. Wszystko jest w porządku, Sally. Tylko nie dzwoń, na miły Bóg, nie dzwoń.