Выбрать главу

– O tym, którym jechała, pani St. John – odparł Dillon.

– Dlaczego mówi pan o mojej córce po imieniu? Właściwie Sally to zdrobnienie. Naprawdę ma na imię Susan. Jak pan się dowiedział o tym zdrobnieniu?

– To nieistotne – odpowiedział Quinlan. – Proszę, pani St. John, musi nam pani pomóc. Czy nie ma pani nic przeciwko temu, abyśmy przeszukali dom? Jej samochód stoi zaparkowany na ulicy tuż obok. Prawdopodobnie schowała się w domu i chce przeczekać, aż sobie stąd pójdziemy, żeby wyjść z ukrycia.

– To śmieszne, panowie, co mówicie, ale szukajcie sobie do upojenia. Nikt ze służby tu nie nocuje, więc dom jest pusty. Nie bójcie się, nikogo nie wystraszycie. – Uśmiechnęła się do nich i z elegancją pomaszerowała z powrotem do biblioteki.

– Najpierw na górze – rzucił Quinlan.

Metodycznie przeszukiwali pokój za pokojem. Podczas gdy Quinlan szukał, Dillon czekał w korytarzu, żeby sprawdzić, czy przypadkiem Sally nie przemknie się między połączonymi drzwiami pokojami i nie ucieknie. Kiedy Quinlan otworzył drzwi do pomieszczenia na końcu korytarza, natychmiast wiedział, że był to jej pokój. Zapalił światło. Nie był to zbytkowny pokój z różowym bądź białym łóżkiem z baldachimem i plakatami gwiazd muzyki rockowej, powieszonymi na ścianach. Nie, wzdłuż trzech ścian stały półki pełne książek. Na czwartej ścianie wisiały oprawione w ramki dyplomy za działalność literacką, poczynając od artykułów, które napisała jeszcze w szkole średniej na temat uzależnienia USA od zagranicznej ropy naftowej i kryzysu paliwowego, zakładników w Iranie, krajów, które dostały się pod kontrolę komunistów w okresie rządów Cartera i przyczyn tych przekształceń. Byt też artykuł, który dostał nagrodę Idleberga i ukazał się w „New York Times", o zwycięstwie amerykańskiej drużyny hokejowej nad reprezentacją radziecką w Lakę Placid na olimpiadzie w 1980 roku. Nagrody z okresu college'u dotyczyły artykułów na tematy literatury.

A potem nagle wszystko się urywało, gdzieś w okolicach matury – żadnych nowych dyplomów, nagród za doskonałe opowiadania czy eseje. Przynajmniej nie było ich w tym pokoju. Wyniosła się na uniwersytet w Georgetown, wybierając literaturę angielską. I znów żadnych dowodów, że napisała cokolwiek, że zdobyła jakąś nową nagrodę.

– Na litość boską, Quinlan, co robisz? Jest tam czy nie?

Kiedy dołączył do Dillona, potrząsał głową. Powiedział:

– Nie ma tu Sally. Z pewnością tu była, ale już dawno się wyniosła. Jakimś cudem wiedziała, że jesteśmy blisko. Nie mam pojęcia skąd, ale wiedziała. Chodźmy, Dillon.

– A może jej matka domyśla się, gdzie się podziewa, jak sądzisz?

– Bądź realistą. – Ale i tak zapytali panią St. John. Obdarzyła ich bezradnym uśmiechem i wyprawiła w dalszą drogę.

– Co teraz, Quinlan?

– Muszę pomyśleć. – Quinlan zgarbił się nad kierownicą, marząc o kawie, nie jakiejś ekstra, tylko zwykłej, z automatu, jaką miał u siebie w biurze. Skierował się do głównej siedziby FBI w Pensylwanii, najpaskudniejszego gmachu, jaki kiedykolwiek wybudowano w okolicy.

Dziesięć minut później popijał kawę tak gęstą, że mógłby nią zalepiać dziury w ścianach. Kawę dla Dillona postawił po prawej stronie komputera.

– No tak, ma mój samochód.

– Daruj sobie szczegóły, Dillon.

Dillon obrócił się na krześle, rylem do świecącego monitora.

– Nie możemy nadal prowadzić dwuosobowego polowania, Quinlan. Zgubiliśmy ją. Obydwaj przegraliśmy z amatorką. Nie uważasz, że czas już rozciągnąć sieci?

– Jeszcze nie. Ma również mój portfel. Zobacz, co możesz z tym zrobić.

– Jeśli będzie się ograniczała do wydatków poniżej pięćdziesięciu dolarów, jest szansa, że nikt tego nie sprawdzi. Gdyby jednak ktoś sprawdził konto, będziemy ją mieli natychmiast. Poczekaj minutkę, zobaczę.

Dillon Savich miał wielkie ręce i duże, szorstkie palce. Quinlan obserwował, jak te niekształtne paluchy przebierają po klawiaturze. Dillon uderzył w ostatni klawisz i z satysfakcją kiwnął głową.

– Jednak jest coś w komputerach – rzucił przez ramię do Ouinlana. – Nigdy się na ciebie nie wypną, nigdy ci się nie sprzeciwią. Prostym językiem powiesz im, co mają zrobić i robią to.

– Ale nie potrafią cię kochać.

– Na swój sposób kochają. Są takie czyste, Quin-lan. Ale wracając do sprawy, jeśli teraz użyje którejś z twoich kart kredytowych, będę ją miał w ciągu osiemnastu godzin. Nie najlepiej, ale musi wystarczyć.

– Może będzie musiała skorzystać z karty, ale na pewno podejmie mniej niż pięćdziesiąt dolarów. Nie jest głupia. Czy wiesz, że wygrała krajowy konkurs, pisząc artykuł o tym, ile kosztują społeczeństwo amerykańskie kradzieże kart kredytowych? Uwierz mi, będzie świadoma faktu, że ma nad nami osiemnastogodzinną przewagę i skorzysta z karty wówczas, kiedy te osiemnaście godzin jej wystarczy.

– Skąd o tym wiesz? Przecież miałeś z nią do omówienia mnóstwo innych rzeczy. Jezu, w tym cholernym i malowniczym miasteczku zdarzyły się dwa morderstwa, i to wy dwoje znaleźliście oba ciała. Z pewnością dostarczyło to tematu do rozmowy przynajmniej na trzy godziny.

– Kiedy byłem w jej sypialni, zauważyłem, że ściany są pokryte dyplomami uznania za artykuły, krótkie opowiadania, eseje i najróżniejsze kawałki, które pisała. Nagroda za esej o kartach kredytowych też tam wisiała. Gdy go napisała, musiała mieć szesnaście lat.

– A więc nieźle pisze, może nawet jest utalentowaną autorką. Nadal jednak pozostaje tylko amatorką. Jest przerażona. Nie wie, co ma robić. Wszyscy ją ścigają, przy czym my pewnie jesteśmy jej najżyczliwsi, ale dla niej nie ma to znaczenia. Przecież wymierzyła ci pistolet prosto w brzuch.

– Nie jęcz. Ma przy sobie jakieś trzysta dolarów gotówką. Daleko z tym nie zajedzie. A z drugiej strony, za niewielkie pieniądze może objechać cały kraj autobusami.

– Mam nadzieję, że nie trzymałeś w portfelu numeru swojego kodu?

– Nie.

– To dobrze. Nie będzie mogła podjąć pieniędzy na twoje nazwisko.

Quinlan usiadł koło Dillona na krześle obrotowym. Zaczął rytmicznie bębnić palcami.

– Jest jeszcze coś, co powiedziała, Dillon, od czego ścisnęło mnie w dołku, że wszyscy wokół niej zawsze tylko myśleli o sobie. Chyba dlatego tak szybko mi zaufała, bo rozpaczliwie potrzebowała czyjejś życzliwości.

– Mówisz jak psychiatra.

– Nie, posłuchaj. Tak jak powiedziałeś, jest przerażona, ale potrzebuje kogoś, kto jej zaufa, kto się o nią zatroszczy, kto uwierzy, że nie jest obłąkana, kto ją po prostu zaakceptuje, bez zastrzeżeń, bez wahania. Myślała, że ja tak zrobiłem i miała rację, ale wiesz sam, co się stało. Przez pól roku była zamknięta w tamtym miejscu. Wszyscy jej powtarzali, że jest wariatką. Potrzebuje prawdy, pełnej, niekwestionowanej prawdy.

– I kto ma powiedzieć jej całą prawdę, bez żadnych ograniczeń? Jej matka? Nie mogę w to uwierzyć, chociaż Sally do niej pojechała w pierwszej kolejności. Coś dziwnego dzieje się z panią St. John. Na pewno nie dowie się niczego od Scotta Brainerda, swojego męża, choć miałbym ochotę spotkać faceta i może nawet odrobinę przemodelować mu buzię.

Quinlan wyciągnął teczkę Sally.

– Popatrzmy na jej przyjaciół.

Czytał spokojnie przez długi czas, podczas gdy Dillon ustawiał cały system komputerowy na szybką reakcję, kiedy tylko Sally skorzysta z którejkolwiek karty kredytowej.

– Ciekawe – powiedział Quinlan, rozpierając się na krześle i trąc oczy. – Miała kilka bliskich koleżanek, w większości związanych z Kongresem. Po ślubie ze Scottem Brainerdem, w okresie poprzedzającym umieszczenie jej przez tatusia w tamtym uroczym ośrodku, przyjaciółki zaczęły się oddalać.