– Co ogranicza sprawę, ale niewiele nam pomaga. Chyba nie pojedzie do męża, jak sądzisz? Nie mogę sobie tego wyobrazić, ale…
– W żadnym razie.
Na ekranie komputera coś błysnęło, zapiszczał głośnik.
– A niech to – rzekł Dillon i zatarł ręce. Wstukał jakieś liczby, dodał jeszcze dwie komendy. – Zapłaciła kartą kredytową za benzynę. Rachunek był zaledwie na dwadzieścia dwa i pół dolara, ale na stacjach benzynowych sprawdzają karty kredytowe bez względu na wysokość kwoty do zapłacenia. Jest w Delaware, Quinlan, tuż pod Wilmington. Cholera.
– Wilmington jest nie tak daleko od Filadelfii.
– I nie tak daleko od innych miejsc, może z wyjątkiem Cleveland.
– Nie to miałem na myśli. Jej dziadkowie mieszkają pod Filadelfią. Naprawdę w eleganckiej dzielnicy. Ulica nazywa się Rybacka.
– Rybacka? Nie brzmi zbyt elegancko.
– Nie daj się zwieść nazwie ulicy. Przeczucie mówi mi, że ulica Rybacka jest jedną z ulic, wzdłuż których, oddalone po kilkaset metrów w głąb ogrodów, stoją kamienne dwory. Mogę się też założyć, że otoczone są murem.
– Niedługo przekonamy się na własne oczy. Mieszkają tam rodzice jej matki. Nazywają się Harrisom Pan Franklin Oglivee Harrison z żoną.
– Podejrzewam, że pani Harrison nie ma swojego imienia?
– Nie, jeśli ludzie są bogaci i starzy, przedstawiają się w ten sposób. Pani Franklinowa Oglivee Harrisonowa. Zastanawiałem się, czy czasami nie dodają drugiego nazwiska, żeby wywrzeć większe wrażenie.
ROZDZIAŁ 17
– Chciałbym ci wyjaśnić, dlaczego Sally skorzystała z karty kredytowej, a nie z części dolarów, które ma przy sobie.
Dillon prowadził swoje porsche z taką samą lekkością i zręcznością, jaką wykazywał przy pracy z komputerami.
W świetle małej latarki Quinlan czytał wszystko, co udało mu się znaleźć na temat dziadków Sally. Co kilka minut musiał podnosić głowę znad lektury, żeby nie zwymiotować.
– Nie znoszę czytać w samochodzie. Moja siostra zawsze czytywała powieści, siedząc na tylnym siedzeniu auta i nigdy nic jej nie dokuczało. A wystarczyło, żebym ja zerknął na obrazek w książce i już robiło mi się niedobrze. Co mówiłeś, Dillon? A tak, czemu Sally użyła karty kredytowej. Kiedy poszedłeś po płaszcz, przejrzałem resztę informacji, które podano na temat sprawdzonej karty kredytowej. Numer rejestracyjny samochodu był inny. Kupiła jakiś wrak, na co pewnie zużyła te trzysta dolarów co do centa.
Dillon mruknął
– Podaj mi kawę. Jeszcze godzina, i będziemy na miejscu.
– Kupienie starego grata musiało jej zająć trochę czasu. Załóżmy, że teraz ma nad nami dwugodzinną przewagę. To nie tak źle.
– Miejmy nadzieję, że nie wyczuje naszej obecności w pobliżu, co, twoim zdaniem, zdarzyło się u jej matki.
– Ona naprawdę wiedziała. Posłuchaj tego. Pan Franklin Oglivee Harrison jest prezesem First Phila-delphia Union Bank. Jest też właścicielem dwóch sklepów z odzieżą o nazwie „Dostawa dla dżentelmena". Jego ojciec był właścicielem dwóch największych hut żelaza w Pensylwanii, a że zmarł przed załamaniem gospodarczym, zostawił rodzime grube miliony. Jeśli chodzi o panią Harrison, pochodzi ze starego bostońskiego rodu Thurmondów, którego wszyscy członkowie są urzędnikami wysokiego szczebla, a ogromny majątek zrobili na budowie statków. Mają dwie córki, Amabel i Noelle oraz syna, Geoffreya, który ma zespół Downa i przebywa w bardzo ładnym, prywatnym ośrodku pod Bostonem.
– Chcesz się zatrzymać na tej stacji benzynowej w Wilmington? Będziemy tam za pół godziny.
– Tak. Może ktoś będzie pamięta! markę samochodu, którym jechała.
– Jeśli kupiła coś za trzysta dolców, powinno rzucić się w oczy.
Jednak facet, który sprzedał jej benzynę, poszedł do domu. Pojechali prosto do Filadelfii.
Sally przeniosła wzrok z dziadka Franklina na swoją babkę OIivię. Przez wiele lat widywała ich dwa albo trzy razy do roku. Z wyjątkiem ostatniego roku.
Cecylia, pokojówka z parteru, wpuściła ją do domu i nawet nie mrugnęła okiem na widok za dużej męskiej kurtki, narzuconej na przyciasną bluzkę i dżinsy. Spokojnie zaprowadziła ją do kameralnego gabinetu na tyłach domu. Dziadkowie oglądali w telewizji „Seinfelda".
Cecylia nie zaanonsowała jej, tylko zostawiła w pokoju i cicho zamknęła za sobą drzwi. Przez długą chwilę Sally nie odezwała się nawet słowem. Stała tylko, wsłuchując się w dochodzący od czasu do czasu chichot dziadka. Babka trzymała na kolanach książkę, ale jej nie czytała, także wpatrując się w telewizor. Oboje mieli po siedemdziesiąt sześć lat, cieszyli się doskonałym zdrowiem i dwa razy do roku przyjemnie relaksowali się w prywatnym ośrodku wypoczynkowym w Jumby Bay na Antigui.
Sally poczekała na przerwę na reklamy, żeby się odezwać.
– Cześć dziadku, cześć babciu.
Babcia poderwała głowę do góry i wykrzyknęła:
– Susan!
– Czy to naprawdę ty, Susan? – rzekł dziadek. – Na miły Bóg, biedne dziecko, co ty tutaj robisz?
Żadne z nich się nie podniosło. Sprawiali wrażenie przyrośniętych do kanapy. Książka zsunęła się z kolan babki i upadła na piękny dywan.
Sally zrobiła krok w ich stronę.
– Miałam nadzieję, że będziecie mogli dać mi trochę pieniędzy. Szuka mnie mnóstwo ludzi i muszę się gdzieś ukryć. Mam tylko siedemnaście dolarów.
Franklin Harrison powoli wstał z kanapy. Miał na sobie smoking i fontaź – nie miała pojęcia, że nadal robiono takie rzeczy. Nagle stanął jej przed oczami obraz dziadka z czasów, kiedy była jeszcze małą dziewczynką, ubranego dokładnie tak samo. Przypomniała sobie, jak ją brał na ręce i pozwalał głaskać miękki jedwab fontazia. Miał gęste, falowane siwe włosy, ciemnoniebieskie oczy, wyraźnie zarysowane kości policzkowe i wąskie, zaciśnięte usta. I teraz te usta wydawały się jeszcze bardziej zaciśnięte niż zwykle.
Olivia Harrison też się podniosła i poprawiła jedwabną suknię, którą miała na sobie. Wyciągnęła rękę.
– Susan, kochanie, dlaczego nie jesteś u tego wspaniałego doktora Beadermeyera? Chyba nie uciekłaś po raz drugi? To niedobrze dla ciebie, kochanie, wcale niedobrze, zwłaszcza w połączeniu z całym tym skandalem, wywołanym śmiercią twojego ojca.
– On nie umarł zwyczajnie, babciu, został zamordowany.
– Wiemy. I wszyscy nad tym bolejemy. Ale teraz skoncentrujmy się na tobie, Susan. Twoja matka opowiadała nam, ile dobrego zrobił dla ciebie doktor Beadermeyer, jak bardzo poprawił się twój stan. Spotkaliśmy go raz i zrobił na nas spore wrażenie. Czyż to nie ładnie z jego strony, że przyjechał do Filadelfii, żeby się z nami spotkać? Lepiej się już czujesz, Susan, prawda? Chyba już nie widzisz różnych rzeczy, które nie istnieją? I nie oskarżasz ludzi o czyny, których nie popełnili?
– Nie, babciu. Nigdy tego nie robiłam.
Dziwne, żadne z nich nie chciało podejść do niej bliżej.
– Wiesz, kochanie – kontynuowała babka łagodnym głosem, pod którym kryła się stalowa silą – oboje z dziadkiem rozmawialiśmy o tobie i pomyśleliśmy, chociaż mówię o tym z niechęcią, że może jesteś podobna do wujka Geoffreya. Pewnie twoja choroba jest dziedziczna, więc nie ma w tym twojej winy. Kochanie, pozwól mi wezwać doktora Beadermeyera.
Sally była w stanie jedynie wytrzeszczyć oczy na babkę.
– Wujek Geoffrey urodził się z zespołem Downa. To nie ma nic wspólnego z chorobą umysłową.
– Owszem, ale może wskazywać, że zachwianie równowagi może być przynajmniej w części genetyczne, przekazywane z matki lub ojca na córkę. Ale nie to jest istotne. Najważniejsze, żebyś wróciła do tego miłego ośrodka, aby doktor Beadermeyer mógł kontynuować leczenie. Przed śmiercią twojego ojca dzwonił do nas co tydzień, żeby poinformować o kolejnej poprawie twojego stanu. Owszem, bywały tygodnie regresu, ale twierdził, że generalnie poprawiało ci się, dzięki zastosowaniu leków nowej generacji.