Tego wieczora gładko zaczesała włosy do tyłu, spinając je klamrą nisko na karku. Założyła duże, ciemne okulary słoneczne.
– Nikt cię nie pozna – powiedział Quinlan, podchodząc od tylu i lekko kładąc jej ręce na ramionach. – Ale i tak zaopatrzmy się w perukę. Wiesz co? Kiedy zabito twojego ojca? Trzy tygodnie temu? Pełno było o tym w telewizji, w każdym ilustrowanym brukowcu, w każdej gazecie. Ciebie, zaginioną córkę, potraktowano w ten sam sposób. Po co ryzykować, że ktoś cię rozpozna? Muszę przyznać, że podobasz mi się w tych ciemnych okularach. Wyglądasz tajemniczo. Czy naprawdę jesteś tą samą kobietą, która zgodziła się wyjść za mnie? Tą samą, którą po przebudzeniu znalazłem leżącą na mnie?
– Jestem ciągle tą samą kobietą, James, naprawdę. A co do tamtej sprawy… Myślałam, że to było przejęzyczenie. Naprawdę o to ci chodziło?
– Skądże, chciałem tylko zaciągnąć cię do łóżka i dać ci rozkosz.
Wyrżnęła go w żołądek.
– Tak, Sally, naprawdę to miałem na myśli.
Klub „Bonhomie" przy Houtton Street mieścił się w starym, ceglanym budynku w środku obszaru, zwanego „pograniczem". Za rozsądne uchodziło korzystanie z taksówki w drodze do klubu i z niego, aby uniknąć ryzyka utraty nie tylko kołpaków na koła, ale wręcz całego samochodu.
James nigdy nie myślał poważnie o możliwych niebezpieczeństwach w tej okolicy, dopóki nie pomógł Sally wysiąść z taksówki. Rozejrzał się i zauważył, że wiele lamp ulicznych się nie paliło.
Na chodnikach leżały śmieci, ale nie przed klubem, gdyż pani Lilly nie lubiła śmieci – ani prawdziwych, ani białych, żadnych.
– Tak jak ci powiedziałam, chłopcze – oświadczyła jakieś cztery lata temu, przyjmując go do pracy. – Podoba mi się twój wygląd. Żadnych kolczyków, tatuaży, zepsutych zębów, sadła na brzuchu. Będziesz musiał uważać na dziewczyny, bo te współczesne są bardzo namiętne i gdy tylko spojrzą na ciebie, od razu zaczną im pląsać przed oczami wizje cukrowych kutasów. – Tu roześmiała się ze swojego powiedzenia, zaś James, doświadczony agent, człowiek, który słyszał w życiu niemal każdą kombinację wulgarnych słów, stał jak oniemiały, niezwykle zakłopotany.
Uszczypnęła go w ucho dwoma palcami o długich na centymetr, jaskrawoczerwonych paznokciach i znów się zaśmiała.
– Świetnie się nadasz, chłopcze, naprawdę świetnie.
I rzeczywiście. Na początku bywalcy, wierne grono, w znakomitej swej większości czarni, patrzyli na niego jakby był nieznanym zwierzęciem, które uciekło z zoo, ale Lilly przedstawiła go, po czym opowiedziała kilka dwuznacznych kawałów o jego zabawie saksofonem i seksem.
Dołączyła do grona jego najlepszych przyjaciół. A w styczniu dała mu podwyżkę.
– Spodoba ci się pani Lilly – zwrócił się Quinlan do Sally, otwierając ciężkie, dębowe drzwi klubu. – Jestem jej symbolicznym białym. – Paskudne oblicze będącego już w środku Marvina Wykidajły rozjaśniło się na widok Quinlana.
– Cześć, Quinlan. Kim jest ta gąska?
– Ta gąska to Sally. Możesz na nią mówić Sally, Marvinie.
– Witaj, Marvinie.
Ale Marvin nie przejmował się imionami. Kiwnął tylko głową.
– Pani Lilly jest na zapleczu w swoim biurze i gra w pokera z majorem i jego kilkoma kolesiami. Nie, Quinlan, nie ma tam żadnych narkotyków. Znasz panią Lilly, prędzej by kogoś zastrzeliła, niż pozwoliła, żeby coś powąchał. Przyjdzie tu przed twoim występem. A ty, moja gąsko, zostań tutaj, w zasięgu mojego wzroku, kiedy James będzie łkał na scenie, dobrze? Śliczna z niej gąska, Quinlan. Przypilnuję jej.
– Będę ci wdzięczny, Marvinie. Jest śliczna, a ściga ją mnóstwo złych ludzi. Gdybyś miał na nią oko, mógłbym bez nerwów zawodzić na moim saksofonie.
– Pani Lilly zaraz zacznie ją karmić, Quinlan. Wygląda, jakby od miesiąca nie miała przyzwoitego jedzenia w ustach. Jesteś głodna, gąsko?
– Jeszcze nie, ale dziękuję, Marvinie.
– Gąska z dobrymi manierami. Aż się człowiekowi raduje serce, Quinlan.
– Zdumiewające – rzuciła Sally, ale nie dodała nic więcej. Uśmiechała się jednak. Lekko pomachała do Marvina.
– Będzie na ciebie uważał, nie martw się.
– W tym momencie wcale o tym nie myślałam. W głowie mi się nie mieści, że powiedziałeś mu prawdę.
– Och, Marvin mi nie uwierzył. Pomyślał, że się martwię, żeby jakiś typ nie usiłował cię poderwać, to wszystko.
Sally rozejrzała się po ciemnym, zadymionym wnętrzu klubu „Bonhomie".
– Lokal ma charakter, Quinlan.
– I każdego roku jeszcze zyskuje. To chyba dzięki starzejącemu się drewnu. Bar ma ponad sto lat. Jest dumą Lilly. Wygrała go w pokera od jakiegoś faceta w Bostonie. Zawsze mówiła o nim pan Zdrówko.
– Niepowtarzalna postać.
Uśmiechnął się do niej.
– Dzisiejszy wieczór jest dla zabawy, dobrze? Czy wiesz, że wyglądasz rewelacyjnie? Podoba mi się ten mały, seksowny top.
– Mówisz tak, żeby tylko coś powiedzieć, prawda? -
Ale była zadowolona. Nalegał, żeby kupiła tę bluzeczkę, gdy byli w Macy's. Uśmiechnęła się. Pomyślała, że dzisiejszy wieczór jest przeznaczony na zabawę. Tak dawno już się nie bawiła. Rozrywka. Zapomniała po prostu, co to znaczy.
Nocne koszmary mogą zaczekać do jutra. Kiedy James zabierze;1 ją z powrotem do domu, może będzie chciał się żiiią jeszcze całować, a może nawet będzie chciał się z nią kochać. Czuła jeszcze ciepło dotyku jego palców na swoim ciele.
– Chcesz coś do picia?
– Chętnie napiłabym się białego wina. Tak dawno nie miałam go w ustach.
Uniósł brwi.
– Nie wiem, czy Fuzz Barman kiedykolwiek słyszał o białym winie. Usiądź sobie i niech cię atmosfera tego miejsca przeniknie do szpiku kości. A ja pójdę sprawdzić, co Fuzz ma w barze.
Fuzz Barman, pomyślała. To był świat, którego istnienia nigdy sobie nie wyobrażała. Sama się okradała z wrażeń.
Podniosła głowę i dostrzegła Jamesa kiwającego w jej stronę i ogromnego czarnego mężczyznę z łysą głową, błyszczącą jak bilardowa kula, który uśmiechał się do niej, wymachując zakurzoną butelką wina. Pomachała do nich i wyciągnęła ku górze kciuki.
Skąd mogło się wziąć imię Fuzz?
W klubie była zaledwie szóstka białych, czterech mężczyzn i dwie kobiety. Nikt zdawał się nie przejmować kolorem skóry pozostałych gości.
Na małej drewnianej scenie Azjatka z długimi do pasa, prostymi czarnymi włosami grała na flecie. Melodia była łagodna i przejmująca.
Szum rozmów był niezmienny, nie nasilał się ani nie opadał. James postawił przed nią kieliszek białego wina.
– Fuzz powiedział, ze dostał to wino parę lat temu od faceta, który chciał whisky, ale był spłukany. Fuzz dostał tę butelkę w zapłacie.
Upiła łyk. Wino było ohydne, ale nie zamieniłaby go nawet na najlepszą whisky.
– Jest wspaniałe! – krzyknęła w stronę Fuzza Barmana.
James usiadł obok niej ze szklaneczką piwa w ręce.
– Peruka też jest niezła. Trochę za bardzo ruda jak na mój gust i za dużo w niej loków, ale na dzisiejszy wieczór bardzo dobra.
– Gorąco w niej – powiedziała.
– Spróbuj wytrzymać. Po powrocie do domu spróbuję znaleźć dla niej jakieś nieprzyzwoite zastosowanie.
Tuż przed dziewiątą wieczorem pocałował ją w usta, poczuł smak białego wina i wykrzywił się.
– To sikacz.
– Wspaniały sikacz. Nic nie mów panu Fuzzowi.
James roześmiał się, spod sąsiedniego krzesełka wyciągnął pokrowiec z saksofonem i ruszył pomiędzy stolikami w kierunku sceny.
Nie mogła oderwać od niego oczu. Uściskał flecistkę, potem przysunął w stronę mikrofonu niski taboret. Wyjął saksofon z pokrowca, przez chwilę przecierał go miękką ściereczką, przedmuchał instrument. Potem zaczął rozgrzewkę.