Выбрать главу

– James!

Ręka powróciła na jej usta. Jeden mężczyzna klął, inny rzucił się na jej drugie ramię, ale udało jej się lewą ręką zadać mu silny cios w brzuch. Przestała czuć dotyk igły na skórze. Usłyszała odgłos stuknięcia o drewnianą podłogę. Upuścił strzykawkę.

– Powinienem był wiedzieć, że spieprzycie robotę, cymbały. Podnieś tę przeklętą strzykawkę, idioto. Jezu, tu jest ciemno, ale nie za bardzo. Wiedziałem, że powinienem był ją ogłuszyć. Albo zastrzelić tę sukę.

Psiakrew, zbierajmy się stąd. Zapomnij o strzykawce, zapomnij o dziewczynie.

Doktor Beadermeyer był wściekły.

Potem usłyszała Fuzza Barmana, wykrzykującego najsoczystsze przekleństwa, jakie zdarzyło jej się spotkać. Mężczyzna puścił ją. Zachwiała się i krzyknęła:

– Przegrałeś, cholerny draniu! Spieprzaj stąd i zabierz swoich dwóch fagasów, bo inaczej James cię zabije.

Rozsierdzony, oddychał z trudem.

– Myślałem, że to będzie łatwe, tylko wbić ci igłę w ramię. Zmieniłaś. się, Sally, ale to jeszcze nie koniec.

– A właśnie że koniec. Zamierzam wyeliminować cię z gry, ty gnido. Zamierzam wsadzić cię do więzienia i mam nadzieję, że któryś z twoich współwięźniów będzie miał na ciebie ochotę.

Podniósł rękę, żeby ją uderzyć, ale jego dwaj pomocnicy wpadli na niego, usiłując przebiec wąskim korytarzem do wyjścia.

– Stójcie, głupcy! – wrzasnął na nich. I wszyscy pognali w stronę wyjścia awaryjnego na zapleczu. Drzwi otworzyły się z hukiem, a potem zatrzasnęły.

Spojrzała w górę i zobaczyła Marvina Wykidajłę, pędzącego ku niej niczym pociąg ekspresowy. Usłyszała Fuzza Barmana, w biegu przewracającego stoliki i miotającego jeszcze bardziej soczyste przekleństwa.

Dotarło do niej, że cały incydent trwał zaledwie parę sekund. A wydawał się dłuższy niż zimowa zamieć. Zrobiła dwa kroki do przodu. Zobaczyła Jamesa zeskakującego ze sceny. Zobaczyła, że wyciąga pistolet. Zobaczyła panią Lilly, która z kijem baseballowym pędziła ku niej jak amazonka.

Wszystko stało się tak szybko. A jednak doznała największego przerażenia w życiu. Jeszcze raz mieć igłę wbijaną w ramię. Nie, nie zniosłaby tego znowu. I wtedy zauważyła, że strach topnieje, że czuje się odprężona. Pokręciła głową. Wygrała. Pokonała go. Żałowała, że go nie zastrzeliła. Albo nie dźgnęła nożem w brzuch.

Marvin Wykidajło obrzucił ją szybkim spojrzeniem, po czym z impetem otworzył drzwi awaryjne i wybiegł na zewnątrz. Fuzz Barman przemknął obok niej i wypadł przez drzwi za Marvinem. Usłyszała głuchy tętent kroków. Mnóstwo kroków. Modliła się, żeby złapali Beadermeyera.

Nagle poczuła się tak słabo, że nie miała siły stać. Opadła na kolana i oparła się o ścianę. Otoczyła ramionami zgięte nogi i oparła głowę na kolanach.

– Trzymaj się, Sally. Zaraz będę z powrotem. – To James biegł za Marvinem i Fuzzem.

– Cóż, moja panno, Marvin powtórzył mi, że James mówił, iż ścigają cię źli ludzie. Nie przeszkadza mi to całe zamieszanie, chociaż przerwało jedną z moich ulubionych piosenek. Co to za głupcy próbowali cię tu dopaść! Naprawdę musieli być zdesperowani. Albo głupi. Moim zdaniem głupi.

Pani Lilly potrząsnęła głową, a grube czarne loki nawet się nie przesunęły.

– Czy możesz już wstać, Sally?

– Czy nic się nie stało małej gąsce?

– Nic, Marvinie, musi tylko złapać oddech. Wydaje mi się, że nieźle załatwiła tych facetów. Pewnie nie złapaliście tych drani?

– Nie, pani Lilly. Byliśmy blisko, ale odjechali dużym autem. Quinlan przestrzelił tylną szybę, ale potem przestał strzelać. Powiedział, że zna tego człowieka i dostanie go jutro. Potem roześmiał się i zatarł ręce. To była trudna sztuczka, bo stale trzymał w dłoni ten swój pistolet. Prawda, Ouinlan? – zapytał Marvin Wykidajło.

– To był Beadermeyer, prawda, Sally?

Podniosła głowę. Jej oddech powrócił już do normy. Czuła się zupełnie dobrze, dzięki Bogu. Pani Lilly chwyciła ją za rękę i podniosła na nogi.

– Otóż to. Fuzz, przynieś Sally jeszcze trochę tego wspaniałego białego wina, które schowałeś na potem.

– Tak, to byt Beadermeyer z dwoma pomagierami i ze strzykawką. Wydaje mi się, że strzykawka powinna jeszcze gdzieś tu leżeć na podłodze. Udało mi się ją kopnąć w kąt.

Marvin obdarzył ją pełnym uznania spojrzeniem.

– Wiedziałem, że jesteś chuda, ale nie bezradna. Dobrze się spisałaś, gąsko.

– Dziękuję, Marvinie. I wam wszystkim.

– Bardzo proszę – odparła pani Lilly. Odwróciła się i krzyknęła: – W porządku, wszyscy proszę do swoich stolików! Już wszystko jest pod kontrolą. Każdego, kto miałby ochotę podrażnić się z Marvinem powinno to nauczyć rozsądku. Marvin i reszta stłukli na kwaśne jabłko facetów, którzy próbowali obrabować Sally. Ale wszystko już się skończyło. Quinlan, rusz swój śliczny tyłeczek z powrotem na scenę i zagraj mi Dextera Gordona. Za co ci płacę, jak myślisz?

– Za moją muzykę – rzekł James. – Sally, chcę, żebyś usiadła tuż przy scenie, dobrze? – Ale przed odejściem podniósł strzykawkę, owinął ją w serwetkę i wsunął do kieszeni koszuli. – Chcę wiedzieć, co ten bydlak chciał ci zaaplikować. Jutro zabierzemy to do laboratorium FBI. Chodź, Sally.

– Przyniosę wino – rzucił Fuzz.

*

Wędrował z jednego krańca pokoju na drugi, w tę i z powrotem. Diłlon siedział wygodnie w miękkim fotelu, pochylony nad klawiaturą swojego laptopa. Sally zajęta była wyłącznie obserwowaniem Jamesa.

– Chyba mam dosyć – powiedziała w końcu.

Obaj mężczyźni spojrzeli na nią. Uśmiechnęła się.

– Nie chcę czekać do jutra. Chcę mieć to za sobą już dziś. Pojedźmy do mojej matki.

Ona wie, co się wydarzyło tamtej nocy, kiedy został zamordowany mój ojciec. A przynajmniej wie o wiele więcej, niż powiedziała policji, wam, czy mnie. Chcę poznać prawdę.

– Byłoby jeszcze lepiej – rzucił Diłłon, patrząc na ekran komputera – gdybyśmy zgromadzili razem całą trójkę: twoją matkę, męża i doktora Beadermeyera. Quinlan, czy sądzisz, że pora jest właściwa?

– Nie wiem – odparł Quinlan. – Może jeszcze za wcześnie. – Obrzucił Sally zatroskanym spojrzeniem. – Jesteś pewna, że tego chcesz, Sally?

Wyglądała silnie, z chudymi ramionami ściągniętymi do tyłu, z łagodnym zwykle spojrzeniem, które teraz było twarde i zdecydowane. Sprawiała wrażenie osoby gotowej walczyć nawet z niedźwiedziem.

– Jestem pewna.

Tego tylko potrzebował. Tak, przyszedł czas, żeby odkryć prawdę. Skinął głową.

– Mogą być zmęczeni – powiedział Dillon. – A niech to! Wreszcie znalazłem. – Uśmiechnął się do nich szeroko. – Jestem dobry – stwierdził, zacierając ręce. – Naprawdę dobry.

– O czym mówisz? – spytał Quinlan, zmierzając w stronę Dillona. Pochylił się, żeby spojrzeć w ekran komputera.

– O wszystkim, co kiedykolwiek chcieliśmy wiedzieć o doktorze Alfredzie Beadermeyerze. Naprawdę nazywa się Norman Lipsy i jest Kanadyjczykiem. Rzeczywiście studiował medycynę w Mc Gili w Montrealu. No, no, specjalizował się w chirurgii plastycznej. Jest tego dużo więcej. Przepraszam, że zajęło mi to tyle czasu. Po prostu nigdy nie przyszło mi do głowy, że może być Kanadyjczykiem, zwłaszcza z nazwiskiem Beadermeyer. Nie przeszukiwałem właściwych baz danych. – Zatarł ręce. – Znalazłem go w spisie chirurgów kosmetycznych, razem ze zdjęciem i notatką, że ukończy! uniwersytet Mc Gili.

– To wprost niewiarygodne – rzeki Quinlan. – Świetnie, Dillon.

– No pewnie. Teraz jednak, zanim wyruszymy, dajcie mi spróbować poszukać czegoś na temat Scotta Brainerda. Gdzie robił dyplom z prawa, Sally?