Выбрать главу

– Ależ z ciebie straszna świętoszka, Martho, Idę o zakład, że jesteś oziębła i biedny Ed musi cię błagać o każdą, nawet najmniejszą łaskę.

– Jeszcze się zobaczymy – powiedziała Sally, posyłając uśmiech Jamesowi, Davidowi i dwóm agentom specjalnym z Portland, którym odjęło mowę.

– Niedługo dołączę do ciebie – rzucił Quinlan. Kiedy Sally wychodziła z pensjonatu Thelmy, zajęty był już zadawaniem staruszce następnych pytań.

Dzień był piękny, ciepły, powietrze dość świeże, a słonawy powiew znad oceanu jak ptasie skrzydło miękko omiatał jej twarz.

Sally głęboko zaczerpnęła tchu. Sherry Vorhees stała przed Sklepem z Najwspanialszymi Lodami Świata. Sally pomachała w jej stronę, Sherry odma-chała w odpowiedzi. Helen Keaton, której prababka wymyśliła przepis na lody, wyszła ze sklepu za Sherry, spojrzała w stronę Sally i też do niej zamachała. Takie miłe kobiety. Z pewnością nie mogły nic wiedzieć o morderstwach czy o zaginionych ludziach.

– Nasze lody tygodnia mają smak bananowo-orzechowy – zawołała Helen. – Przyjdźcie z tym twoim panem Quinlanem i spróbujcie. Właściwie moja babcia nie robiła takich, ale ja lubię eksperymentować ze smakami. Ralph uwielbia bananowo-orzechowe i twierdzi, że są tak dobre, że to aż podejrzane.

Sally przypomniała sobie, ze Ralph Keaton jest przedsiębiorcą pogrzebowym. Dostrzegła również Hunkera Dawsona, weterana drugiej wojny światowej, który zawsze nosił swoje dwa medale przyczepione do kieszeni flanelowej koszuli. Podciągnął do góry wypchane spodnie i zawołał:

– Sally Brainerd, jesteś sławna! Dopiero po twoim wyjeździe dowiedzieliśmy się, że byłaś szalona. Ale teraz już nie jesteś, prawda? Wydaje mi się, że dziennikarze byli wściekli, źe nie okazałaś się wariatką. Wolą wariatów i przestępców niż niewinne ofiary.

– Tak – dołączył Purn Davies. – Dziennikarze zawsze chcą, żeby człowiek był bardziej szalony, niż największe szajbusy. To oczywiste, że nie mieli ochoty rozgłaszać, że nie jesteś wariatką. Ale teraz dostali twojego ojca.

– Cieszę się, że w końcu tak się stało – odparta Sally.

– Wcale się nie przejmuj swoim tatą, Sally – krzyknął Gus Eisner. – Jego twarz pokazywano częściej niż twarz prezydenta. Znajdą go.

– Tak – przytaknął Hunker Dawson. – Kiedy tylko dziennikarze dopadną go w swoje szpony, zapomną o bożym świecie. Zawsze tak się dzieje. Najważniejsza jest zawsze dla nich wiadomość dnia.

– Mam taką nadzieję! – odkrzyknęła w odpowiedzi.

– Moja żona, Arlene, bujała się w fotelu na biegunach – poinformował głśno Hunker, bawiąc się starymi szelkami przy spodniach. – Bujała się przez całe lata, dopóki nie umarła.

Purn Davies krzyknął:

– Hunker chciał powiedzieć, że była troszkę niezrównoważona psychicznie.

– To się zdarza – odpowiedziała, ale na tyle cicho, że prawdopodobnie jej nie dosłyszeli.

Czterej starsi panowie przerwali grę w karty i skupili wzrok na Sally. Nawet kiedy odwróciła się i zaczęła się od nich oddalać, zdążając ślicznym brukowanym chodnikiem, wzdłuż świeżo pomalowanego na biało ogrodzenia w stronę domku Amabel, miała świadomość, że nadal ją obserwują. Zauważyła Velmę Eisner, żonę Gusa, i pomachała do niej. Velma, zdążająca ze spuszczoną głową w stronę sklepu Purna Daviesa, nie zwróciła na nią uwagi.

Domek Amabel miał świeży, wiośniany wygląd, dzięki doskonale skomponowanym i utrzymanym grządkom fioletowych irysów, białych peonii, żółtych krokusów i pomarańczowych maków. Rozejrzała się dokoła i spostrzegła skrzynki z kwiatami i malutkie ogródki, pełne kwiatów. Mnóstwo pomarańczowych maków i żółtych żonkili. Co za śliczne miasteczko. Wszyscy mieszkańcy dumni byli z wyglądu swoich domów i ogródków. Nawet najmniejsze uliczki były zadbane.

Zaciekawiło ją, czy dzisiejsze Cove miałoby swój odpowiednik pośród miasteczek wiktoriańskiej Anglii. Pomyślała o tym wszystkim, co James mówił o zaginionych ludziach. Zgadywała kierunek jego sugestii, ale nie zamierzała przyjąć takiego myślenia. Nie mogłaby. To było odrażające. Weszła na mały ganek przed domkiem Amabel i zastukała do drzwi.

Nie było odpowiedzi. Zapukała jeszcze raz i zawołała. Ciotki nie było w domu. Cóż, niewątpliwie niedługo wróci.

Sally wiedziała, gdzie chce i musi podążyć.

Stała na cmentarzu. Założony był na planie koła, a najstarsze groby znajdowały się pośrodku. Był tak samo zadbany jak miasteczko. Wokół unosił się cudowny zapach świeżo skoszonej trawy. Lekko oparła dłoń na marmurowym nagrobku, opatrzonym napisem:

ELIJAH BATTERY

NAJLEPSZY BARMAN W STANIE OREGON

ZMARŁ 2 LIPCA 1897 ROKU

ŻYŁ 81 LAT

Napis był starannie odnowiony. Popatrzyła na sąsiednie groby, niektóre były niezwykle ozdobne, inne, które na początku miały zwykły drewniany krzyż, najwyraźniej były wielokrotnie przerabiane i zastępowane nowymi, gdy ulegały zniszczeniu.

Czyż o niczym w tym miasteczku nie zapomniano? Czy wszystko musiało być doskonałe, nawet nagrobki?

Zaczęła się oddalać od środka cmentarza. Naturalnie w miarę oddalania się mijała coraz to nowsze groby, poprzez lata dwudzieste, trzydzieste i czterdzieste, na osiemdziesiątych skończywszy. Precyzja przy planowaniu cmentarza sprawiła, że jeśli chciało się zostać tu pochowanym w latach dziewięćdziesiątych, należało się liczyć z grobeijUuż przy cmentarnym murze.

W czwartej alejce, licząc od środka cmentarza, natknęła się na grób Bobby'ego Nettro. Był idealnie utrzymany.

O ile mogła się zorientować, od samego początku trzymano się kołowego planu cmentarza. Teraz było tu tak wiele grobów. Wyobraziła sobie, że pierwsi mieszkańcy miasta zakładający cmentarz uważali, że przeznaczają pod niego ogromny teren. Cóż, okazał się za mały. Pozostało już niewiele miejsca, bo zachodni kraniec cmentarza kończył się nadmorskim urwiskiem, zaś od wschodu i północy przylegał do kościoła i pierwszych domów. Południową granicę cmentarza wyznaczała droga, biegnąca wzdłuż urwiska.

Skierowała się ku zachodniej części cmentarza. Groby były tu świeże, utrzymane nie gorzej niż pozostałe. Pochyliła się, żeby przyjrzeć się napisom na płytach. Figurowały tam nazwiska, daty urodzin i śmierci, ale nic więcej. Żadnych mądrych sentencji, nic osobistego, żadnych inskrypcji, że był to wspaniały mąż, ojciec, żona, matka. Tylko sucha informacja.

Sally wyjęła z torebki notes i zaczęła notować dane z nagrobków. Kiedy obeszła cały kraj cmentarza, miala już koło trzydziestu nazwisk. Wszyscy ludzie umarli w latach osiemdziesiątych.

Coś tu było nie w porządku. Sprawa polegała na tym, że miasteczko było naprawdę niewielkie i malało z każdą dekadą. Trzydzieści osób zmarło na przestrzeni zaledwie ośmiu lat? Cóż, może to i możliwe. Jakiś rodzaj epidemii grypy, która zabijała staruszków.

I wtedy zauważyła coś, od czego dostała gęsiej skórki.

Na każdym grobie było męskie imię. Ani jednej kobiety. Ani jednej. Żadnego dziecka. Ani jednego. Na jednym z grobów widniał jedynie napis BILLY i data śmierci. Nic więcej. Co tu się działo? Żadna kobieta nie umarła w tym czasie, tylko mężczyźni? To nie miało sensu.

Na chwilę zamknęła oczy, zastanawiając się, co odkryła. Wiedziała, że musi pokazać tę listę Davidowi Mountebankowi i Jamesowi. Musiała się upewnić, czy ci ludzie mieszkali i umarli tutaj. Musiała być pewna, że nie mieli nic wspólnego z zaginionymi osobami. Myśl o tym, że mogłoby istnieć jakieś powiązanie sprawiła, że poczuła ochotę, by złapać Jamesa i uciec z miasteczka jak najszybciej.

Potrząsnęła głową, wpatrując się w jeden z grobów. Imię i nazwisko były dziwne – Lucien Gray. No więc było to dziwne nazwisko i co z tego? Wszystkie te nazwiska musiały być prawdziwe, musiały. To byli tutejsi mieszkańcy, którzy przypadkowo umarli w ciągu tych ośmiu lat. No tak, i tylko mężczyźni. Spostrzegła, że szuka grobu Harve Jensena. Naturalnie go nie było. Była za to płyta nagrobna z napisem Lucien Gray. Bardzo nowa, naprawdę bardzo nowa.