Выбрать главу

Quinlan omal nie wyskoczył ze skóry, kiedy usłyszał szept Corey.

– Och, proszę, tak się źle czuję. Proszę mnie zaprowadzić do łazienki. Proszę. – Jęczała cichutko, bardzo przekonująco.

– O kurczę – mruknął staruszek. – To ty, dziewczynko?

– Tak – udało się wykrztusić Corey. – Proszę, pospiesz się.

– No dobrze. Psiakrew, nie spodziewałem się, że któreś z was może się pochorować. Dotychczas nikt jeszcze się nie pochorował.

Corey leżała zwinięta pod ścianą, dokładnie na wprost staruszka. Wchodząc do szopy, stary człowiek szerzej otworzył drzwi. Ouinlan rozpoznał Purna Da-viesa, dziadka, prowadzącego sklep. Zauważył też, że Corey trzyma ręce za sobą, tak jakby je nadal miała związane.

– Proszę się pospieszyć – wyszeptała. Zabrzmiało to rozpaczliwie, jakby zaraz miała zwymiotować.

Quinlan spojrzał na Thomasa i kiwnął głową. W chwili, gdy Purn Davies mijał Quinlana, ten podniósł do góry nogi i kopnął go w biodro, posyłając prosto w objęcia Corey.

– Mam cię – rzekła Corey. Kiedy staruszek zaczął się wyrywać, uspokoiła go jednym uderzeniem pięści.

– Dobra robota, Corey – stwierdził Thomas. – Jesteś pewna, że nie chcesz wyjść za mnie? A jeśli obiecam, że się poprawię?

– Zapytaj mnie jeszcze raz, kiedy żywi wyjdziemy z tej historii – odparła. – Dobra, chłopcy, teraz rozwiążę ręce Quinlana, potem twoje, Thomas. Uważajcie na staruszka.

Rozwiązanie Quinlana zajęło jej zaledwie trzy minuty. Po upływie następnych trzech minut cała trójka była wolna. Podnieśli się, przeciągnęli, próbując przywrócić normalne krążenie krwi w kończynach.

– Chyba go porządnie zwiążę – powiedziała Corey i przyklękła obok Purna. – Spójrz, Quinlan, on ma jeden z naszych pistoletów.

– Dzięki Bogu – rzekł Quinlan. Wyjrzał z szopy. – Już prawie świta. Nie widać żywego ducha. Podejrzewam, że przysłali go tutaj, żeby sprawdził, czy jeszcze żyjemy. Nie wiem tylko czemu. Nie mogli przecież pozwoiić sobie na pozostawienie nas przy życiu, w żaden sposób.

– Spójrzcie. Staruszek przyniósł nam kanapki. Są tutaj na tacy. Jak niby mieliśmy je zjeść, mając ręce związane na plecach?

– Wszystko zrobione – powiedziała Corey, stając u boku obu mężczyzn. – Co teraz, Quinlan?

– Thomas, zamknij drzwi szopy, a potem chodźmy do domu doktora Spivera. Módlmy się tylko, żeby telefon doktora jeszcze nie był wyłączony. Będziemy mogli wezwać posiłki. Później znajdziemy Sally.

– On jest szalony, Amabel, kompletnie szalony.

Amabel rozcierała szczękę. Wyglądała na oszołomioną.

– Nigdy dotąd mnie nie uderzył, nigdy – powiedziała wolno. – Zawsze mnie pieścił i kochał. Nigdy mnie nie bił. Zawsze sądziłam, że to Noelle wyzwala w nim tę potrzebę, chęć bicia, bo jest słaba i prosi się o to.

– Nie, ona tego nienawidziła. Musiała znosić to poniżenie, bo groził, że mnie zabije, jeśli z nim nie zostanie, nie będzie dawała się krzywdzić. Nie bił cię dotychczas, bo nie spędzasz z nim tak wiele czasu, a poza tym mogłabyś go zastrzelić albo po prostu rzucić. Noelle nie mogła odejść. Musiała zostać, żeby mnie chronić. Teraz, kiedy już cię ma w swojej mocy, będzie cię tłukł bez opamiętania, kiedy tylko najdzie go ochota.

– Nie. Powiem mu, że jeśli mnie jeszcze kiedyś uderzy, odejdę od niego.

– Możesz spróbować, ale jestem pewna, że znajdzie sposób, żeby cię zatrzymać, tak jak to zrobił z twoją siostrą.

– Mylisz się. Musisz się mylić. Jesteśmy ze sobą od dwunastu lat, Sally. Dwanaście lat. Znam go. Kocha mnie. Uderzył mnie dziś tylko dlatego, że się boi. Martwi się, że nie uda nam się uciec. A ty prowokowałaś. Tak, rozwścieczyłaś go. To twoja wina.

– Oszalałaś, Amabel. Oprzytomniej. On jest umysłowo chory.

– Cicho, Sally, idzie.

– Szybko, Amabel, rozwiąż mnie. Możemy jeszcze uciec.

– A to co znowu? Moje dwie dziewczynki spiskują przeciwko mnie?

– Nie, kochany – zaprzeczyła Amabel i wstała, żeby do niego podejść. Objęła go, potem pocałowała w usta. – O nie. Biedna Sally uważa, że skoro uderzyłeś mnie raz, będziesz to już robił ciągle. Wiem, że tak nie będzie, prawda?

– Oczywiście, że nie. Przepraszam, Ammie. Jestem taki napięty, a ty kłóciłaś się ze mną. Proszę, wybacz mi. Nigdy cię już nie dotknę.

– On kłamie – powiedziała Sally. – Jeśli mu wierzysz, to jesteś głupia, Amabel. No już, chodź tutaj, ty nędzna ludzka kreaturo, chodź i mnie uderz. Jestem zmęczona, więc nie mogę ci zrobić dużej krzywdy. Jesteś bezpieczny. No chodź, ty żałosna namiastko mężczyzny, chodź i mnie zbij.

Zataczał się ze złości, na szyi wystąpiły mu czerwone grube żyły.

– Zamknij się, Sally!

– Spójrz na niego, Amabel. Ma ochotę mnie zabić. Nie panuje nad sobą. Jest szalony.

Amory zwrócił się do Amabel.

– Zajmę się nią. Wiem, co robić. Przysięgam, że jej nie zabiję.

– Co zamierzasz zrobić?

– Zaufaj mi, Ammie. Nie możesz mi zaufać? Przez ostatnie dwanaście godzin ufałaś mi bez zastrzeżeń. Uwierz mi i teraz.

– Myślisz, że mnie nie zabije, Amabel? To plugawy kłamca. Chcesz zostać wspólniczką morderstwa? – Słowa zamarły jej na ustach. Boże, przecież Amabel była już wspólniczką morderstwa z sześćdziesiąt razy. Może nawet sama zabiła część tych ludzi. Sally zamknęła usta.

Amory St. John zaśmiał się cicho i złośliwie.

– Widzę, że zrozumiałaś, Sally. Ammie jest w to zamieszana razem ze mną. Dobrana z nas para. A teraz, Ammie, rozwiąż jej nogi. Zabieram ją stąd.

Nie mogła ustać na nogach, takie były zdrętwiałe. Amabel opadła na kolana, żeby rozmasować jej kostki i łydki.

– Już lepiej, Sally?

– Dlaczego po prostu nie zabiłeś mnie wcześniej? Po co ta cała zabawa z Amabel?

– Cicho bądź, ty suko.

– Obiecujesz, że jej nie skrzywdzisz, Amory?

– Mówiłem ci już – powiedział z taką niecierpliwością, że Sally zaczęła się zastanawiać, czemu Amabel tego nie słyszy, czemu nie widzi, że już gotuje się do bicia. – Nie zabiję jej.

Kiedy już mogła stać i chodzić, Amory złapał ją za ramię i wywlókł z małej sypialni.

– Zostań tutaj, Amabel – rzucił przez ramię. – Niedługo wrócę i wtedy wyjedziemy.

Sally dodała:

– A czekając, zadzwoń do Noelle. Opowiedz jej, jak pozwoliłaś mu mnie zabić. Tak, opowiedz jej to, Amabel.

Pociągnął ją poza zasięg wzroku Amabel i wbił łokieć pomiędzy jej żebra. Zgięła się wpół, sapiąc z bólu. Poderwał ją do góry.

– Zamknij się, Sally, bo inaczej ci dołożę. Masz na to ochotę?

– Chcę jedynie – powiedziała, kiedy wreszcie odzyskała mowę – żebyś umarł. Bardzo powoli i w męczarniach.

– Niedoczekanie twoje, moja droga – odparł i zaśmiał się.

– Dopadną cię. Nie ma sposobu, żebyś uciekł, kiedy ścigać cię będzie FBI.

Ciągle śmiał się cicho, wyraźnie bardzo ubawiony jej słowami. To nie miało sensu. I wtedy podszedi do latarni jasno świecącej u podnóża schodów i zatrzymał się. Znów się roześmiał.

– Popatrz, Sally. Spójrz na mnie.

Przyjrzała mu się. To nie był Amory St. John.

*

Telefon nadal działał. Thomas zadzwonił do biura w Portland. Odkładając słuchawkę, powiedział:

– Będą tu z helikopterem. Najwyżej pół godziny.

– A co z Davidem? – spytała Corey.

– Jezu! – zawołał Quinlan. – Muszę zadzwonić do jego żony. – Do słodkiej, miłej żony Davida, która przygarnęła go, gdy rozwalili mu głowę, która karmiła go zupą. Modlił się, żeby David był żywy. Proszę, niech będzie żywy.