Выбрать главу

Pamiętała swoje podniecenie, kiedy spławik drgnął, i poczucie grozy i wielkiego sukcesu, kiedy przynieśli do domu trzy łuskowate zębacze.

Babcia, żylasta kobieta o stalowoszarych włosach, usmażyła zdobycz w wielkim czarnym rondlu. Matka Caroline nawet nie tknęła ryby, Caroline natomiast pałaszowała, aż jej się uszy trzęsły. Wątła, zielonooka sześciolatka o długich, smukłych palcach.

Caroline uśmiechnęła się, kiedy jej oczom ukazał się dom. Niewiele się?mienił. Farba obłaziła płatami, trawa sięgała kolan, ale był to ciągle solidny dwupiętrowy dom z zadaszoną werandą i kamiennym kominem przechylonym odrobinkę w lewo.

Łzy zapiekły ją pod powiekami. Nie powinna odczuwać smutku. Jej dziadkowie mieli za sobą długie, udane życie. Nie powinna czuć się winna. Kiedy dwa Jata temu umarł dziadek, Caroline była w Madrycie, w środku tournee, uwikłana w sieć zobowiązań. Przyjazd na pogrzeb nie wchodził w rachubę.

A potem próbowała, naprawdę próbowała namówić babcię na przeprowadzkę do miasta, gdzie mogłaby ją odwiedzać między koncertami.

Ale Edith nie ruszyła się z miejsca. Pomysł, by opuścić dom, do którego weszła jako panna młoda jakieś siedemdziesiąt lat temu, dom, gdzie urodziły się i wyrosły jej dzieci, w którym żyła przez całe dorosłe życie, wydał się jej po prostu śmieszny.

Kiedy umarła, Caroline leżała w szpitalu w Toronto, chora z wyczerpania. Dowiedziała się o śmierci babci tydzień po pogrzebie.

Więc nie powinna czuć się winna.

Ale kiedy tak siedziała w samochodzie, a powiew z wentylatora chłodził jej twarz, poczucie winy niemal ją dławiło.

– Tak mi przykro – powiedziała głośno. – Tak mi przykro, że mnie tu nie było. Nigdy.

Z ciężkim westchnieniem przesunęła dłonią po błyszczących, krótkich włosach w kolorze miodu. Nie ma sensu siedzieć w samochodzie i rozdzierać szat. Musi wnieść bagaże, obejść gospodarstwo, zadomowić się. Dom należał teraz do niej i miała zamiar go zatrzymać.

Kiedy otworzyła drzwiczki samochodu, upał pozbawił ją tchu. Chwytając łapczywie powietrze, sięgnęła na tylne siedzenie po skrzypce. Kiedy zaniosła instrument i pudło z nutami na werandę, czuła się jak wyżęta.

Wracała do samochodu jeszcze trzy razy – po walizki, dwie torby zakupów spożywczych, które zrobiła w małym sklepiku pięćdziesiąt kilometrów na północ, po magnetofon szpulowy. W końcu zgromadziła wszystko na werandzie.

Wyjęła klucze. Każdy opatrzony był karteczką: frontowe, kuchenne, strych, sejf, półciężarowy ford. Zdawały się wygrywać jakąś melodyjkę, kiedy Caroline szukała klucza od drzwi frontowych.

Drzwi skrzypnęły jak każde przyzwoite stare drzwi i otworzyły się na pustkę nie zamieszkanego domostwa.

Caroline podniosła skrzypce. Były ważniejsze niż jakakolwiek torba.

Trochę zagubiona i po raz pierwszy samotna, weszła do środka.

Korytarz prowadził wprost do kuchni. Na lewo były schody skręcające ostro w prawo po trzecim stopniu. Poręcz z ciemnego, twardego dębu pokrywała gruba warstwa kurzu.

Tuż pod schodami stał stolik, na nim ciężki czarny aparat telefoniczny i pusty wazon. Caroline odłożyła skrzypce i wzięła się do roboty.

Zaniosła zakupy do kuchni. Wokół żółtych ścian stały i wisiały oszklone białe szafki. Ponieważ w domu było gorąco jak w piecu, przede wszystkim zajęła się jedzeniem, ucieszona faktem, że lodówka lśni czystością.

Powiedziano jej, że po pogrzebie kobiety z sąsiedztwa wyszorowały dom od strychu po piwnice. Teraz mogła się przekonać, że to prawda. Poprzez dwumiesięczną warstwę kurzu, poprzez koronki pajęczyn, które przedsiębiorcze pająki utkały w kątach pokojów, przebijał zapach Ajaxu.

Wróciła wolno do frontowego holu, stukając obcasami o deski podłogi. Zajrzała do pokoju dziennego z wielką konsolą telewizyjną, która wyglądała jak starożytne znalezisko. Do salonu, gdzie blade kapuściane róże pięły się na ścianach, a zakryte pokrowcami meble straszyły opuszczeniem. Do gabinetu dziadka z szafą pełną broni myśliwskiej i wielkim fotelem o wytartych poręczach.

Dźwignąwszy walizki ruszyła na piętro, aby wybrać pokój dla siebie.

Ze względów praktycznych i uczuciowych wybrała sypialnię dziadków. Wielkie łoże z czterema kolumnami i pikowaną narzutą obiecywało wygodny odpoczynek. Cedrowy kufer w nogach łóżka mógł kryć niejedną tajemnicę. Malutkie fiołki i różyczki na ścianach powinny oddziaływać kojąco.

Caroline odstawiła walizki i podeszła do wąskich oszklonych drzwi. Prowadziły na taras, skąd mogła podziwiać róże swej babki i byliny walczące z chwastami o przetrwanie. Słyszała szelest wody rozbijającej się o jakiś głaz czy pień drzewa, tuż za ścianą dębów. A w oddali, poprzez opary gorącej ziemi widziała brązową wstęgę potężnej Missisipi.

Śpiewały ptaki; sójki i wróble, wrony i skowronki. I kto wie, czy w tę symfonię rozedrganych w gorącym powietrzu dźwięków nie wdarł się gardłowy krzyk dzikiego indyka?

Rozmarzyła się na chwilę. Wiotka kobieta, odrobinę za szczupła, o pięknych dłoniach i podkrążonych oczach.

Na moment widok, zapachy i dźwięki zniknęły. Caroline jest w sypialni matki, gdzie poszeptuje pozłacany zegar z brązu i unosi się zapach Chanel. Za chwilę pojadą na pierwszy koncert Caroline.

– Mam nadzieję, że dasz z siebie wszystko, Caroline. – Głos matki, cichy i rozwlekły, nie pozostawia miejsca na żadne komentarze. – Spodziewam się, że będziesz najlepsza. To jest twój cel, jedyny, jaki warto osiągnąć. Rozumiesz?

Caroline podkula nerwowo palce u nóg. Na stopach ma błyszczące buciki od Mary Janes. Niedawno skończyła pięć lat. – Rozumiem, mamo.

A teraz jest w salonie. Ramiona bolą ją po dwóch godzinach grania. Słońce świeci za oknami. Ze swojego miejsca Caroline widzi rudzika, który przycupnął na gałęzi. Przestaje grać, rozbawiona.

– Caroline! – dobiega z parteru głos matki. – Została ci jeszcze godzina ćwiczeń. Jak chcesz być gotowa do tournee, skoro brak ci dyscypliny? Proszę zacząć od początku.

– Przepraszam – Caroline podnosi z westchnieniem skrzypce, które ciążą dwunastolatce niby ołów.

Jest za kulisami, walczy z tremą towarzyszącą każdej premierze. I jest zmęczona, taka zmęczona nie kończącymi się próbami, przygotowaniami, podróżami. Jak długo chodzi w tym kieracie? Ile ma lat? Osiemnaście, dwadzieścia?

– Caroline, na litość boską, nałóż trochę więcej różu na policzki. Wyglądasz jak upiór. – Ten niecierpliwy, świdrujący mózg głos, twarde palce ujmujące jej podbródek. – Nie mogłabyś wykazać choć odrobiny entuzjazmu? Wiesz, jak ciężko pracowaliśmy z ojcem, żebyś mogła się tutaj znaleźć? Ile ofiar ponieśliśmy? A ty siedzisz przed lustrem, na dziesięć minut przed podniesieniem kurtyny i myślisz nie wiadomo o czym!

– Przepraszam. Zawsze przepraszała.

Leży w szpitalnym łóżku w Toronto, chora, wyczerpana, pełna poczucia winy i wstydu.

– Odwołałaś resztę tournee? – Majaczy nad nią spięta, rozwścieczona twarz matki. – Co to właściwie znaczy?

– Nie mogę go ukończyć. Przepraszam.

– Przepraszasz! Co komu przyjdzie z twoich przeprosin! Rujnujesz swoją karierę, narażasz Luisa na nie wiadomo jakie niedogodności. Nie zdziwiłabym się, gdyby unieważnił twój kontrakt i zniszczył cię zawodowo.

– Był z kimś – mówi Caroline słabo. – Tuż przed wyjściem na scenę… Widziałam go… W garderobie. Był z kimś innym.