Выбрать главу

— Grzebień! — zawołał triumfalnie Izia, podchodząc bliżej.

Grzebień był z gatunku tych najtańszych — plastikowy, z połamanymi zębami. Właściwie był to zaledwie fragment grzebienia. W miejscu złamania można nawet jeszcze było dojrzeć jakieś GOST, ale plastik był wybielony dziesięcioleciami leżenia na słońcu i porządnie wyżarty przez pył.

— No widzisz — powiedział Andrzej. — A ty ciągle marudzisz: nikt przed nami, nikt przed nami.

— Marudzę zupełnie inaczej — odparł pojednawczo Izia. — Posiedźmy chwilę, co?

— Dobra — zgodził się Andrzej bez entuzjazmu. Izia od razu, nawet nie zdejmując postronków, klapnął tyłkiem wprost na ziemię i zaczął wsuwać kawałek grzebienia do kieszeni na piersi.

Andrzej postawił swój wózek bokiem do wiatru, zrzucił postronki i usiadł, opierając się plecami i karkiem o gorące kanistry. Wiatru zrobiło się jakby mniej, za to goła glina bezlitośnie parzyła w pośladki przez przetarty materiał.

— No i gdzie ten twój rezerwuar? — zapytał z pogardą. — Papla.

— Szszuka, szszuka! — odezwał się Izia. — Musi tu jest!

— Co ty gadasz?

— To taki dowcip, o kupcu — wyjaśnił natychmiast Izia. — Poszedł jeden kupiec do domu publicznego…

— Zaczyna się! — zawołał Andrzej. — Znowu o tym samym? Troszkę spokoju, Katzman, jak słowo daję!

— Nie mogę sobie pozwolić na spokój — oświadczył Izia. — Pełna gotowość w każdej chwili.

— Zdechniemy tu.

— Mowy nie ma! Nawet o tym nie myśl!

— Nie myślę — odpowiedział Andrzej.

To była prawda. Myśl o nieuchronnej śmierci ostatnio bardzo rzadko przychodziła mu do głowy. Cholera wie dlaczego. Może dlatego, że poczucie beznadziejności zupełnie się stępiło, może ciało było już tak wyschnięte i znękane, że przestało krzyczeć i wyć, i tylko ledwo, ledwo chrypiało gdzieś na granicy słyszalności… A może to ilość przeszła w końcu w jakość i zaczęła działać ciągła obecność Izi z jego niemal nienaturalną obojętnością wobec śmierci. A śmierć przez cały czas krążyła wokół nich, to podchodziła bardzo blisko, to nagle znowu się oddalała, ale nigdy nie traciła ich z pola widzenia… Tak czy inaczej, od jakiegoś czasu jeśli nawet Andrzej zaczynał mówić o nieuchronnym końcu, to tylko po to, żeby przekonać się o swojej rosnącej wobec niego obojętności.

— Co mówisz? — odpowiedział pytaniem na pytanie.

— Mówię, że najważniejsze to nie bać się tu zdechnąć…

— Sto razy mi to mówiłeś. Już od dawna się nie boję, a ty ciągle swoje…

— To dobrze — powiedział pokojowo Izia. Wyciągnął przed siebie nogi. — Czym by tu podwiązać podeszwę? — zastanowił się. — Jak nie podwiążę, to mi za chwilę odpadnie…

— Odetnij kawałek od postronków i podwiąż… Dać ci nóż? Przez jakiś czas Izia w milczeniu oglądał wystające z buta palce.

— Dobra — powiedział w końcu. — Jak zupełnie odpadnie, to wtedy… Może weźmiemy po łyku?

— Rączki marznąć, nóżki marznąć? — zapytał Andrzej i od razu przypomniał sobie wujka Jurę. Rzadko go teraz wspominał. Był postacią z innego życia.

— Czy nie pora sobie chlapnąć? — podchwycił natychmiast Izia, przypochlebnie zaglądając Andrzejowi w oczy.

— Figą z makiem! — powiedział z zadowoleniem Andrzej. — Wiesz, czego się napij? Tej wody, o której gdzieś tam wyczytałeś. Kłamałeś o tym rezerwuarze, co?

Tak jak się spodziewał, Izia od razu się wściekł.

— Idź w cholerę! Co ja jestem — twoja guwernantka?

— To twój rękopis kłamał…

— Idiota — powiedział Izia z pogardą. — Rękopisy nie kłamią. To nie książki. Trzeba tylko umieć je czytać…

— No, to znaczy, że ty nie umiesz…

Izia tylko na niego popatrzył i od razu zakrzątnął się, wstając.

— Będzie mi tutaj… — mamrotał. — Wstawaj! Chcesz rezerwuar? To czego siedzisz? Wstawaj, mówię!

Wiatr triumfalnie smagnął ich pyłem po uszach i radośnie, jak wesoły pies, zatoczył pyliste koło nad nagą gliną. Glina z wysiłkiem przyłączyła się do niego. Przez jakiś czas zachowywała się grzecznie, jakby zbierając siły, a potem nagle zaczęła spadać zboczem.

Żebym to ja chociaż wiedział, gdzie mnie diabli niosą, pomyślał Andrzej. Przez całe życie gdzieś mnie nosi, nie mogę usiedzieć w jednym miejscu… A przecież nie ma to już żadnego sensu. Wcześniej, mimo wszystko, zawsze był jakiś sens. Nawet najmarniejszy, najgłupszy, ale jednak. Gdy, powiedzmy, bili mnie po mordzie, zawsze mogłem sobie powiedzieć: to nic, to — i w imię, to — walka…

…Wszystko na świecie jest gówno warte, powiedział Izia. (To było w Kryształowym Pałacu, dopiero co zjedli po kawałku kury, pieczonej pod ciśnieniem, i teraz leżeli na kolorowych, sztucznych materacach na brzegu basenu z przezroczystą, podświetlaną wodą.) Wszystko na świecie jest gówno warte, powiedział Izia, grzebiąc w zębach starannie umytym palcem. Wszyscy ci nasi oracze, tokarze, blumingi, krakingi, kłosiste pszenice, lasery i masery. Wszystko to gówno, nawóz. Wszystko przemija. Albo mija bez śladu i na zawsze, albo mija, bo ulega przemianie. I wszystko wydaje się ważne, bo większość uważa je za ważne. A większość tak myśli, bo stara się napchać żołądek i dogodzić sobie jak najmniejszym kosztem. Ale jeśli się zastanowić, to co kogo obchodzi większość? Ja na przykład nic do niej nie mam, sam w pewnym sensie jestem większością. Ale mnie większość nie interesuje. Historia większości ma swój początek i swój koniec. Na początku większość żre, co jej dają. A potem przez całe swoje życie zajmuje się problemem wyboru — co by tu takiego wybrać do żarcia? Czego jeszcześmy nie żarli?… No, do tego to na razie jeszcze daleko, zaprotestował Andrzej. Nie aż tak daleko, jak ci się wydaje, zaprzeczył Izia. A nawet jeśli daleko, to i tak nie o to chodzi. Najważniejsze, że jest początek i jest koniec… Wszystko, co ma początek, ma też koniec, powiedział Andrzej. Słusznie, zgodził się Izia niecierpliwie. Aleja mówię w skali historii, a nie w skali wszechświata. Historia większości ma swój koniec, natomiast historia mniejszości zakończy się dopiero razem ze wszechświatem… Parszywy elitarysta, powiedział leniwie Andrzej, wstał ze swojego materaca i wskoczył do basenu. Długo pływał, prychał w chłodnej wodzie i nurkował na samo dno, gdzie woda była lodowata, i pił ją chciwie, jak ryba…

…Nie, skąd, wcale jej nie pił. Dopiero teraz by pił. O Boże, i to jak by pił! Cały basen by wypił, nic Izi nie zostawił, niech szuka tego swojego rezerwuaru…

Z prawej strony, zza szarożółtych kłębów pyłu wyjrzały jakieś ruiny — na wpół zawalona ściana, najeżona zakurzonymi roślinami, i pozostałości po niezgrabnej, czworokątnej wieży.

— No proszę — powiedział Andrzej zatrzymując się. — A ty ciągle: nikt przed nami…

— Nigdy tego nie mówiłem, do diabła! — wysyczał Izia. — Mówiłem…

— Słuchaj, a może rezerwuar jest właśnie tutaj?

— Bardzo możliwe.

— Chodźmy zobaczyć.

Zrzucili postronki i poczłapali w stronę ruin.

— Ha! — wykrzyknął Izia. — Normańska twierdza! Dziewiąty wiek…