Выбрать главу

— Woda, szukaj wody — powiedział Andrzej.

— Idź do diabła ze swoją wodą! — zawołał Izia. Oczy mu się rozszerzyły, wyszły na wierzch, dawno zapomnianym gestem sięgnął ręką pod brodę w poszukiwaniu brodawki. — Normanowie… — mamrotał. — No, no.. Ciekawe, jak ich tu ściągnęli?

Zaczepiając łachmanami o ciernie, pokonali wyłom w murze. Wiatr ucichł. Na czworokątnym, gładkim placu wznosił się niski budynek z zawalonym dachem.

— Związek miecza i gniewu… — mamrotał Izia, szybko zmierzając w kierunku drzwi. — A ja przez cały czas nie mogłem zrozumieć, co to za związek… skąd tu jakiś miecz… Ale kto by przypuszczał?…

W budynku panowało całkowite spustoszenie. Całkowite i pradawne. Starożytne. Zwalony strop przemieszał się z kawałkami zgniłych desek — pozostałościami po długim stole. Wszystko tu było zakurzone, spróchniałe, zbutwiałe. Wzdłuż ściany po lewej stronie ciągnęły się zakurzone i zbutwiałe ławy. Cały czas mamrocząc coś pod nosem, Izia zaczaj grzebać w tym truchle, a Andrzej wyszedł na zewnątrz i obszedł dom dookoła.

Bardzo szybko znalazł to, co kiedyś mogło być rezerwuarem — ogromny, wyłożony kamiennymi płytami okrągły dół. Teraz kamienie były suche jak pustynia, ale woda niewątpliwie kiedyś tu była: na brzegach dołu, w twardej jak cement glinie zachowały się wyraźne wgłębienia — ślady obutych nóg i psich łap. Kiepska sprawa, pomyślał Andrzej. Dawny strach chwycił go za gardło i od razu puścił: na przeciwległym końcu dołu, na glinie rozpłaszczyły się szerokie, kosmate liście żeń-szenia. Andrzej pobiegł do nich, okrążając dół, w biegu szukając noża w kieszeni.

Przez kilka minut, sapiąc i zalewając się potem, wściekle rył nożem i paznokciami skamieniałą glinę, odgrzebywał okruchy, znowu rył, a potem, chwytając rękami za grubą nasadę korzenia — chłodną, wilgotną, mocną— zaczaj silnie, ale ostrożnie ciągnąć, żeby, nie daj Boże, nie złamać korzenia gdzieś pośrodku.

Korzeń był ogromny — z siedemdziesiąt centymetrów długości, gruby jak pięść, biały, czysty, połyskliwy. Przyciskając go obiema rękami do policzka, Andrzej poszedł do Izii. Po drodze nie wytrzymał: wpił się zębami w chrzęszczącą soczystość i zaczął z rozkoszą żuć. Starał się nie spieszyć, starał się przeżuwać jak można najdokładniej, żeby nie zmarnować ani jednej kropli tej cudownej, miętowej goryczy, od której w ustach i w całym ciele robiło się świeżo i chłodno jak w lesie nad ranem, i rozjaśniał się umysł. I nie trzeba już niczego się bać, można przesuwać góry…

Siedzieli potem na progu domu i radośnie wgryzali się, chrzęścili i ciamkali, mrugając do siebie wesoło z pełnymi ustami. Wiatr, rozczarowany, wył nad ich głowami i nie mógł ich dosięgnąć. Jeszcze raz go oszukali — nie będzie się zabawiał ich kośćmi na nagiej glinie. Teraz znowu mogli się z nim zmierzyć.

Wypili po dwa łyki z gorącego kanistra, zaprzęgli się do wózków i poszli dalej. Szło się zupełnie inaczej, lekko, Izia już nie zostawał w tyle, maszerował obok, klapiąc na wpół oderwaną podeszwą.

— Znalazłem tam jeszcze jeden krzaczek — powiedział Andrzej. — Mały. W drodze powrotnej…

— Niepotrzebnie. Trzeba było zjeść.

— Jeszcze ci mało?

— A po co ma się dobro marnować?

— Nie zmarnuje się — odparł Andrzej. — W drodze powrotnej się przyda.

— Nie będzie przecież żadnej drogi powrotnej!

— Tego jeszcze nie wiadomo — powiedział Andrzej. — Powiedz mi lepiej, będzie jeszcze woda?

Izia zadarł głowę i popatrzył na słońce.

— W zenicie — oświadczył. — Albo prawie w zenicie. A pan jak uważasz, panie astronom?

— Tak jakby.

— Zaraz zacznie się najbardziej interesujący odcinek.

— A co tu może być interesującego? Powiedzmy, że przejdziemy przez punkt zerowy, powiedzmy, że dojdziemy do Antymiasta…

— Skąd wiesz?

— O Antymieście?

— Nie. Dlaczego myślisz, że tak po prostu przejdziemy i pójdziemy dalej?

— Wcale o tym nie myślę — powiedział Andrzej. — Myślę o wodzie.

— Panie Boże ratuj! W punkcie zero jest początek świata, rozumiesz? A on o wodzie!…

Andrzej nie odpowiedział. Zaczęło się podejście pod kolejny pagórek, szło się coraz trudniej, postronki wrzynały się w ciało. Niezły taki żeń-śzeń, pomyślał Andrzej. Skąd my o nim wiemy? Pak opowiadał? Zdaje się, że tak… A, nie! Wywłoka kiedyś przywlokła do obozu kilka korzeni i zaczęła jeść, a żołnierze jej zabrali i też spróbowali. Tak. Potem wszyscy chodzili napuszeni i kotłowali Wywlokę do samego rana… A Pak dopiero potem opowiedział, że ten ichni żeń-szeń, tak jak i prawdziwy żeń-szeń, trafia się bardzo rzadko. Rośnie tam, gdzie kiedyś była woda, i doskonale regeneruje siły. Tylko że nie można go przechowywać, trzeba zjeść natychmiast, bo po godzinie, albo nawet wcześniej, korzeń więdnie i robi się niemal trujący.. Obok Pawilonu było mnóstwo tego żeń-szenia, cały ogród… No, tam to się go najedliśmy do woli, Izi wszystkie wrzody zagoiły się w ciągu jednej nocy. Pod Pawilonem było dobrze. A Izia przez cały czas rozprawiał o gmachu kultury…

…Wszystko inne — to tylko rusztowania u ścian świątyni, mówił. Wszystkie najlepsze rzeczy, które przez sto tysięcy lat wymyśliła ludzkość, wszystkie najważniejsze sprawy, które zrozumiała i do których doszła, składają się na tę świątynię. Przez tysiąclecia swojej historii, walcząc, głodując, wpadając w niewolnictwo i buntując się, dzieląc i jednocząc, ludzkość, sama tego nie podejrzewając, niesie tę świątynię na mętnym grzbiecie swojej fali. Zdarza się, że nagle ją zauważa, i wtedy albo zaczyna ją rozwalać na cegły, albo gwałtownie oddawać jej cześć, albo zaraz obok buduje inną świątynię, jako obelgę. I nigdy nie rozumie do końca, z czym ma do czynienia, a po bezskutecznych próbach wykorzystania świątyni w ten czy inny sposób, bardzo szybko wraca do swoich tak zwanych potrzeb bieżących. Zaczyna dzielić coś, co już trzydzieści trzy razy zostało podzielone, kogoś ukrzyżuje, komuś odda cześć — a świątynia rośnie sobie i rośnie z wieku na wiek, z tysiąclecia na tysiąclecie, i nie można jej ani zburzyć, ani ostatecznie poniżyć… Najzabawniejsze jest to, mówił Izia, że każda cegiełka tej świątyni, każda wieczna książka, każda wieczna melodia, każde niepowtarzalne dzieło architektoniczne niosą w sobie sprasowane doświadczenie tejże ludzkości, jej myśli i myśli o niej, idee celów i sprzeczności jej istnienia. A więc, bez względu na to, jak daleka wydawałaby się świątynia od tymczasowych interesów tego stada świń, jednocześnie jest zawsze nieodłącznie z nim związana, nie może bez niego istnieć… Zabawne jest jeszcze i to, że świątyni nikt właściwie nie buduje świadomie. Nie da się zaplanować jej na papierze ani w żadnym genialnym mózgu, ona rośnie sama z siebie, bezbłędnie wchłania w siebie wszystko to, co najlepszego zrodziła historia ludzkości… Ty może uważasz, pytał zjadliwie Izia, że bezpośredni budowniczowie tej świątyni to nie świnie? Ha! Jeszcze jakie świnie! Złodziej i łajdak Benvenuto Cellini, nałogowy pijak Hemingway, pederasta Czajkowski, schizofrenik i reakcjonista Dostojewski, drobny złodziejaszek i szubienicznik Francois Villon… Mój Boże, przecież porządni ludzie to wśród nich rzadkość! Ale oni, jak koralowe polipy, nie wiedzą, co tworzą. Podobnie jak cała ludzkość. Pokolenie za pokoleniem żre, zaspokaja swoje potrzeby, rozkoszuje się, walczy, zabija, zdycha — i patrzysz, a tu już cały koralowy atol powstał, i to jaki piękny! A jaki trwały!… No dobrze, powiedział Andrzej. Świątynia. Jedyna trwała wartość. W porządku. W takim razie co my wszyscy mamy do tego? Co ja mam do tego?…