Выбрать главу

– Czy nadal je pan pamięta?

– Oczywiście, to zresztą dość znana osoba, Herbert Sontmer, mieszkaniec Saspsborg. Całe zajście wydarzyło się na obrzeżach Sarpsborg i ten człowiek, który z nami rozmawiał, to znaczy Matteus, powiedział, że zostało mu do przejścia jeszcze kilkaset metrów.

– Herbert Sommer… – powtórzył w zamyśleniu komendant. – Uciekł z miejsca wypadku?

– O, tak, zdecydowanie. Wydaje mi się, że Matteus mruknął pod nosem, że był pijany, ale głowy nie dałbym sobie uciąć.

– Czy miał pan z Matteusem jakiś kontakt, fizyczny kontakt?

– Nie, wysiadłem z samochodu, staliśmy tylko i rozmawialiśmy, a potem zapisałem nazwisko Sommera w notatniku.

– Nie brał go pan za rękę, nie zbliżał się do niego? A może on dotknął samochodu?

– Nie, na pewno nie. Żadnego fizycznego kontaktu nie mieliśmy.

– Naprawdę może się pan z tego cieszyć! Serdecznie dziękuję za informację, to dla nas wielka pomoc. Jak najszybciej złożymy wizytę naszemu żartownisiowi.

– A więc to tak – lakonicznie powiedział komendant, odkładając słuchawkę. – Natychmiast pojedziesz do Sommerów, nie mamy ani chwili do stracenia. Herbert Sommer uwielbia towarzystwo, nie może żyć bez publiczności, która go podziwia. A on rozsiewa zarazki.

– Ale ja jestem okropnie głodny – zaprotestował Rikard. – Od samego rana nie miałem czasu, żeby cokolwiek zjeść. Czy nie ma nikogo innego, kto…

– Wszyscy inni mają swoje zajęcia, a z każdą upływającą sekundą zarazić się może kolejny człowiek. Załatw jeszcze tylko tę sprawę, a zafunduję ci obiad na koszt państwa, bo naprawdę sobie na to zasłużyłeś.

Rikard z westchnieniem zabrał się za wypełnianie zadania. Oczywiście zależało mu na zapobieżeniu epidemii i poczytywał sobie to za punkt honoru, ale głód zawsze bywa wrogiem wytrwałości, a w dodatku od samego rana nie opuszczało go napięcie.

Miał wrażenie, że cały dzień upłynął mu wyłącznie na wsiadaniu i wysiadaniu z samochodów i łodzi, dzwonieniu do cudzych drzwi, wchodzeniu na pokład statków…

Dla głodnego człowieka droga do Sarpsborg wydawała się nie mieć końca.

Poszedł na kompromis i stanął przy budce, w której sprzedawano kiełbaski. Po zjedzeniu trzech porcji poczuł, że wraca mu humor.

Odnalazł dom Sommerów i znów nacisnął dzwonek do cudzych drzwi.

Otworzyła mu kobieta o zbyt wcześnie postarzałej twarzy.

– Mój mąż… hmm… nie najlepiej się dziś czuje – odpowiedziała na jego pytanie z wahaniem, niechętnie. – Czy nie mógłby pan poczekać do jutra?

– Niestety, nie – odparł Rikard. – To bardzo ważne.

Podnieś z łóżka pijaczynę, którego masz za męża, pomyślał, błogosławiąc zarazem „niedyspozycję” Herberta. Dzięki niej mniej osób mogło się zarazić!

– Wobec tego proszę wejść do środka, zaraz go przyprowadzę.

Jeszcze raz bacznie mu się przyjrzała, bo przybycie policji zawsze budzi zdumienie i strach. Z wyraźną niechęcią opuściła korytarz.

Rikard usłyszał, jak kilkakrotnie woła męża po imieniu. Zaraz też wróciła zdumiona.

– To bardzo dziwne. Kilka minut temu jeszcze tam był.

Nie rozumiem…

Rikard w lot pojął sytuację. Przywykł do podobnych reakcji.

– Czy jest tu jakieś tylne wyjście?

– Tak, ale…

Rikard nie słuchał jej dłużej. Wypadł na podwórze, okrążył dom i pobiegł do garażu. Zdążył akurat w ostatniej chwili, by zagrodzić drogę. Herbert Somrner miał do wyboru: zatrzymać się albo przejechać policjanta.

Zdecydował się na pierwsze. W tym czasie żona zdążyła już stanąć na kuchennych schodach. Nadal nie mogła zrozumieć, o co chodzi.

Sommer wysiadł z samochodu, siny ze złości i wstydu. Z marynarką dziwnie kontrastowały pasiaste spodnie od piżamy.

– Zakręt był źle wyprofilowany! – oświadczył, podkreślając moc swych słów zamaszystym gestem, mającym położyć kres dalszym dyskusjom.

– Panie Sornmer, nie mówimy teraz o ucieczce z miejsca wypadku – chłodno powiedział Rikard. – Czy pan nie czytał gazet? Ani nie słuchał radia?

– Choroba mego męża wymaga mroku i ciszy – nieśmiało wtrąciła pani Sommer. – O co właściwie chodzi?

– Pan ma rodzinę, prawda?

– Mam córkę, jeśli to pan ma na myśli – odparł zbaraniały Herbert. – Czy coś się…?

– Gdzie ona jest?

– W szkole, rzecz jasna!

Rikard zdołał zapanować nad uczuciem zawodu i nie pokazać tego po sobie. Do tej pory, starając się odizolować tych, którzy kontaktowali się ze zmarłym, on i jego współpracownicy mieli wyjątkowe wprost szczęście. Teraz jednak ich usiłowania legły w gruzach. Cała szkoła. O mój Boże!

Pani Sommer zaraz jednak podniosła go na duchu.

– Czy ty naprawdę o niczym nie wiesz, Herbercie? Wenche została dzisiaj w domu, boli ją brzuch.

– Znów objadła się słodyczy – mruknął Herbert. – Ten dzieciak…

Rikard przerwał mu w pół słowa:

– Dzięki wszystkim dobrym mocom, że nie poszła do szkoły! Czy nadal leży w łóżku?

– Tak – odparła matka.

– I nikt jej dziś nie odwiedzał?

– Nie. A o co… o co chodzi?

Rikard postanowił niczego nie owijać w bawełnę, choć wieści, jakie przynosił, były naprawdę nieprzyjemne.

– Człowiek, którego podwieźliście wczoraj wieczorem, w nocy zmarł na ospę.

Zapadła cisza, kiedy wiadomość powoli przenikała do ich świadomości, a potem pani Sommer krzyknęła rozdzierająco:

– Wenche! W samochodzie siedziała tuż obok tego mężczyzny! I dostała od niego tabliczkę czekolady!

– I ty też zjadłaś kawałek! – wybuchnął Herbert. – Jak mogłaś być tak głupia! Pozwolić dziecku, by…

– To ty zaproponowałeś mu podwiezienie – zmęczonym głosem odparła żona.

– Dobrze już, dobrze – przerwał sprzeczkę Rikard. – Czy kontaktowaliście się z kimś później? Nie? To dobrze. Możemy więc spokojnie czekać, aż przyjedzie ambulans.

– Ambulans? – wykrzyknęli chórem małżonkowie.

Rikard wytłumaczył cierpliwie, że muszą przejść kwarantannę na odizolowanym oddziale w szpitalu w Halden.

– Odizolowanym? – dopytywał się Herbert. – Co to znaczy odizolowanym?

– Czy musimy zabrać ze sobą jedzenie? – żona myślała bardziej trzeźwo, ale też w jej głowie nie waliły tysiące młotków.

– Nie, w szpitalu niczego nie będzie wam brakować. – Rikard starał się ich uspokoić. – Weźcie tylko szczotki do zębów i inne rzeczy osobiste.

– Ile dni przyjdzie nam tam spędzić? Moje kwiaty…

– Mniej więcej trzy tygodnie, aż upłynie okres wylęgania.

Z oczu kobiety trysnęły łzy.

– Wenche! Mała Wenche! Zaraziliśmy się, możemy umrzeć!

– Uspokój się – syknął Herbert, ale widać było, że oblał go zimny pot. – Przecież w dzieciństwie zostaliśmy zaszczepieni.

Rikard nie miał ochoty wyjaśniać, że wartość takiej szczepionki jest bardzo wątpliwa. Prędzej czy później i tak się tego dowiedzą.

Rikard Brink z Ludzi Lodu zjadł wytęskniony obiad dopiero późnym wieczorem, tuż przed zamknięciem restauracji. Zatroszczył się natomiast, by państwo rzeczywiście miało za co płacić!

Przez całe popołudnie i wieczór telefony u lekarzy i na policji dzwoniły prawie bez przerwy. Gazety wywieszały nowe informacje w redakcyjnych gablotach, w normalnym wydaniu zdołały zamieścić ledwie krótką notkę z ostatniej chwili. Radio nadawało lokalne wiadomości, Odszukano i przepytano niezliczoną liczbę szarych dam, ale żadna z nich nie była tą właściwą. Komendant policji nigdy nie przypuszczał, że w jego mieście jest aż tyle smutno ubranych kobiet. Pewna młoda dama, która w sobotę wieczorem rozmawiała z Herbertem Sommerem, żądała, by ją także umieszczono w szpitalu. Lekarz usiłował tłumaczyć, że w sobotę wieczorem Sommer nawet nie widział jeszcze Willy'ego Matteusa. Przerażeni rodzice bali się, że Venche Sommer zaraziła dzieci w szkole, ale to chyba niemożliwe, po wyprawie samochodem nie stykała się przecież z nikim. No i ona sama nie była chora, zarazki mogła rozsiewać jedynie pod warunkiem, że osiadły na niej drobiny z ubrania Willy'ego Matteusa, maleńkie kropelki śliny lub wydzieliny z krostowatych grudek. Niezwykle trudne okazało się wyjaśnienie rodzicom prostego faktu: ich dzieci stykały się z Wenche, zanim dziewczynka spotkała Willy'ego Matteusa. Komendant policji i lekarze osłabli już od daremnych prób tłumaczenia. A poza tym przecież wszystkie dzieci zostały poddane szczepieniom! Spośród odizolowanych osób Wenche była chyba najbardziej odporna na chorobę, właśnie dzięki niedawnemu szczepieniu.