Выбрать главу

Zaczęła już rozpinać sukienkę.

– Dość tego! – zagrzmiał Prunck. – Czy wiesz, co uczyniłaś, grzeszna niewiasto? Sprowadziłaś tu grzech i owoc grzechu! Bądź przeklęta na wieki! Ty i twój pies!

Efekt przekleństwa zmniejszyła nieco ostatnia jego część, ale pastor tego nie zauważył. Poczuł się naprawdę w swoim żywiole.

– Twoją karą będzie wygnanie z raju na wieki. – Prunck uniósł ramię, przybierając dramatyczną pozę, jak gdyby trzymał w ręku wyimaginowany miecz. – Obosiecznym mieczem wygnał Pan Adama i Ewę…

– Myślałem, że to zrobił anioł – rozległ się cienki dziecięcy głosik.

Prunck posłał malcowi zabójcze spojrzenie.

– Odejdę – powiedziała Vinnie ze spuszczoną głową.

Kamma przyglądała jej się świdrującym wzrokiem. Myśli błądziły jej po głowie.

Jeśli Vinnie zniknie stąd… I zachoruje… Majątek…

– Zabierz ze sobą psa! – zawołał pastor, dostrzegając nareszcie możliwość pozbycia się bezdusznego potwora.

– Blancheflor? Nie! – krzyknęła Kamma.

– Pies musi stąd odejść – oświadczył Prunck tonem nie znoszącym sprzeciwu. – I pamiętaj, co przysięgłaś! Nikomu ani słowa o Świątyni Pana!

Wśród milczącego potępienia zgromadzonych Vinnie zebrała swoje rzeczy. Wszyscy, stojąc nieruchomo, obserwowali każdy jej najdrobniejszy ruch.

– Chodź, Blancheflar. – Pokornie podniosła pieska i wtuliła twarz w kręcone futerko.

– Nie zarażaj go! – zawyła Kamma.

– Psy nie chorują na ospę – szepnęła Vinnie w odpowiedzi.

Kiedy szła w stronę drzwi, wszyscy rozstępowali się przed nią.

– Przystąpmy do oczyszczenia! – zawołał pastor. – Zatrzyjmy ślady grzechu w naszym małym raju.

Vinnie opuściła grotę. Kobieta, która otworzyła jej bramę, odskoczyła jak najdalej. Ostatnie, co Vinnie usłyszała ze środka, były odgłosy wybuchającej paniki.

– Jesteśmy zarażeni! Boże, jesteśmy zarażeni!

– Uspokójcie się! – wrzasnął Prunck. – Pan nie opuszcza swoich wyznawców. Jedynie tych, którzy zachwieją się w wierze, dosięgnie kara. My, którzy się tu zebraliśmy, jesteśmy czyści.

Wydawało się jednak, że wcale nie tak łatwo jest ich uspokoić. Kiedy drzwi zamknęły się za Vinnie, dziewczyna usłyszała nagły łomot, jakby wiele osób jednocześnie rzuciło się do wyjścia.

Drzwi jednak już więcej się nie otworzyły.

Vinnie stała sama w świetle dnia.

Zrobiło się nieco cieplej. Zziębnięte zimowe słońce toczyło walkę, by wlać odrobinę życia w zmarzniętą ziemię. Niestety, bez powodzenia.

Vinnie powinna chyba poczuć się upokorzona, opuszczona, ale ku własnemu wstydowi odczuła ulgę.

Miała wrażenie… że jest wolna?

A przecież nie powinno tak być. Natychmiast ogarnęły ją wyrzuty sumienia i gotowość poniesienia odpowiedzialności za zło, które wyrządziła, gotowość wysłuchania połajań.

Ale Kamma była zamknięta w skalnym schronie!

Vinnie bała się. Przypomniała sobie spotkanie z chorym mężczyzną na przystani. Jego nadgarstki… Pokryte okropnymi, przypominającymi pęcherze wypryskami. Ujęła go za rękę, nadal miała w pamięci nieprzyjemne uczucie, gdy go dotknęła.

Vinnie gwałtownie zadrżała ze strachu.

Do miasta był spory kawałek. Bliżej miała do domu, ale na razie nie chciała tam wracać. Musiała zgłosić się na policję, poczucie obowiązku było w niej silnie zakorzenione.

Do lekarza rodzinnego nie chciała iść, łączyły się z tym zbyt przykre wspomnienia. Kamma zawsze jej towarzyszyła i wielkim głosem obwieszczała wszystkim obecnym w poczekalni o jej dolegliwościach, nawet tych najbardziej intymnych.

Musi zgłosić się na policję, to jasne, ale skąd weźmie na to odwagę?

Vinnie nie przywykła do samodzielnego działania.

A teraz była wypędzona, odepchnięta.

Będzie musiała żyć swym własnym życiem aż do nadejścia Dnia Sądu. Ale on jest już blisko, tak twierdził pastor. Dziś powiedział nawet, że już się rozpoczął.

Straszliwa zaraza zaatakowała, i to tutaj, w jego mieście.

A ona była nic niewarta, zaraza już ją dotknęła, Bóg uznał, że nie jest godna, by dalej żyć.

Vinnie zaszlochała. Blancheflor znalazł jakiś fascynujący zapach przy drodze i gwałtownie się zatrzymał, a potem pociągnął Vinnie do tyłu.

– Chodź – szepnęła. – Musimy się spieszyć.

Lubiła pieska i chętnie się nim zajmowała. Vinnie i Blancheflor byli dobrymi przyjaciółmi.

Co miała ze sobą począć? Do domu nie mogła iść, to już nie jej dom. A do Sarpsborg też nie mogła się sprowadzić, nie wolno jej tam zawlec zarazy.

Była bezdomna.

Przez nikogo nie chciana.

Wyjątek stanowiła policja, oni pragnęli się z nią skontaktować.

Świadomość, że ktoś chce się z nią zobaczyć, była pewną pociechą. Ktoś na nią czekał.

Droga na rynek okazała się długa. Dźwigała sporo rzeczy, a w dodatku Blancheflor przy każdej okazji podnosił nogę. Nie darował żadnej skale, narożnikowi domu, słupowi od latarni czy też po prostu śmieciom leżącym na ulicy. Dla małego pieska wszystko jest interesujące.

Nareszcie rynek! Vinnie z zimna zsiniał nos i uszy. Pod posterunkiem policji długo się wahała. Co zrobić z psem? Przecież on w pewnym sensie był świadkiem! Po długim namyśle powoli weszła na górę po schodach i zapukała do drzwi. Blancheflor czekał w napięciu.

Nikt nie odpowiedział, więc Vinnie ostrożnie uchyliła drzwi. Ujrzała przed sobą korytarz, nic dziwnego więc, że nikogo tam nie było. Zapukała więc do kolejnych drzwi i usłyszawszy zrezygnowane: „Proszę'„, weszła do pomieszczenia za nimi. Niechętny głos chciał pewnie powiedzieć: „Wchodźże, do diabła, głupcze, to przecież biuro, tu się nie puka do drzwi!”

Ośmieszywszy się już przed wejściem, Vinnie straciła resztki odwagi, którą ledwie udało jej się zebrać.

Cierpliwie stała przy drzwiach, trzymając na smyczy równie cierpliwego pieska. Blancheflor patrzył na nią pytająco, aż wreszcie usiadł.

Dyżurny obrócił się na krześle i popatrzył na dziewczynę znad okularów. Nie wyglądał na szczególnie uradowanego przybyciem Vinnie, co jeszcze bardziej ją przeraziło. Skąd mogła wiedzieć, że przyjął już nieprzeliczoną rzeszę wystraszonych do szaleństwa osób, dowiadujących się o zagrożenie chorobą.

– Słucham? – przynaglił.

– Jestem Vinnie Dahlen – powiedziała.

Dyżurny czekał.

Och, oczywiście, przecież oni nie wiedzą, jak nazywają się kobiety, które były na przystani. Nie spodobała jej się jednak obojętna postawa policjanta, sprawiała, że czuła się po dwakroć nic niewarta.

– Czy mogę porozmawiać z komendantem?

– Jest zajęty.

Rozmawiał z Rikardem Brinkiem, ale o tym Vinnie nie wiedziała.

– A co chodzi?

– Ja… mogę przyjść później.

– O ca chodzi? – powtórzył tonem, jakby wydawał rozkaz.

– Byłam na przystani… wtedy wieczorem. Szukano mnie przez…

Poderwał się natychmiast.

– Proszę tu zaczekać!

Jak burza pobiegł ku drzwiom w głębi i pukając równocześnie wszedł do środka. Zaraz potem do dyżurki wyskoczyli dwaj mężczyźni. Jeden starszy, bardziej władczy, drugi niezgrabny jak wielki niedźwiedź, ale o miłych, dobrych oczach.

– Proszę wejść – powiedział komendant policji, wskazując jej drogę.

Zawahała się i popatrzyła na psa, nie wiedziała, czy to wypada, ale gestem wskazali tylko, by szła dalej. Niewygodny bagaż zostawiła jednak w pokoju dyżurnego.

Padano jej krzesła, a Blancheflor usiadł grzecznie obok na podłodze. Naprawdę potrafił się elegancko zachować, kiedy czuł, że tego się od niego wymaga.