– Tak, tak, pudel – westchnął młodszy z mężczyzn, wielkolud. – Nareszcie go mamy! Proszę nam opowiedzieć wszystko po kolei!
– Pewnie się zaraziłam – zauważyła nieśmiało.
– Czy była pani szczepiona? – spytał komendant.
– Nie. To znaczy tak.
Popatrzyli na nią ze zdziwieniem.
– Byłam szczepiona. Ale moja ciotka nie chce się do tego przyznać.
Po tej dość tajemniczej uwadze zaczęła opowiadać, jak to wybrała się na nabrzeże na wieczorną przechadzkę z psem. Wstydliwe intermezzo między dwoma psami przemilczała, uznawszy, że i tak nie ma to nic wspólnego ze sprawą.
– Doszłam do przystani i tam zobaczyłam, jak jakaś drobna kobieta pomaga mężczyźnie wsiąść do łodzi. Wiał silny wiatr, kobieta miała wyraźnie problemy, uwiązałam więc Blanch… psa do latami i pospieszyłam jej z pomocą.
– Czy dotykała pani tego mężczyzny?
– Tak, ujęłam go za nadgarstek, akurat w miejscu, gdzie miał tę paskudną wysypkę. Ale tamta pani na pewno bardziej się zaraziła, bo miała go całego na sobie. To znaczy…
Cóż za niewiarygodnie nieśmiała osoba, pomyślał Rikard ze współczuciem, obserwując nerwowe ruchy dziewczyny, która bez przerwy obracała w dłoniach smycz i przestawiała stopy. Jak można się tak nieciekawie ubierać?
– Czy zna pani tę drugą kobietę?
– Nie. Ale ja znam bardzo niewielu ludzi. Tylko przyjaciół mojej ciotki.
Umilkła zmieszana. Ciotka, zdaje się, nie należy do szczególnie miłych osób.
– Ale widziała pani tę damę z bliska. Jak by ją pani opisała?
Vinnie pomyślała chwilę.
– Niewysoka. Szczupła. Wystraszona. Ubrana w szary kapelusz i płaszcz, i kamasze.
– Jeden ze świadków twierdzi, że widział w tym czasie na nabrzeżu dwa psy. Czy ten drugi mógł należeć do niej?
– Ja także zauważyłam innego psa, teriera. – Vinnie zaczerwieniła się na to wspomnienie. – Ale chyba nie, nie sądzę, żeby to był jej pies. Nie wspominała o nim, a powinna, bo przecież ja też byłam z psem. To znaczy… chcę powiedzieć… ludzie, którzy mają psy, zawsze… ze sobą rozmawiają…
Z zawstydzenia głos jej się załamał.
– Co pani zrobiła później? Dotykała pani tego mężczyzny, dlatego to takie ważne!
– Poszłam prosto do domu. Ciotka rozgniewała się na mnie, ponieważ tak długo mnie nie było. No i uszargałam ubranie.
Rikard pochylił się ku dziewczynie.
– Czy to pani je wyczyściła?
– Nie, moja ciotka Kamma… Ona nazywa się właściwie Karen Margrethe Dahlen. Mieszkamy w Bakkegarden. To ona wyczyściła moje rzeczy.
– A co pani robiła? Czy dotykała pani czegoś po powrocie do domu?
– O, tak, oczywiście. Chociaż właściwie nie…
Miała irytujący zwyczaj zaprzeczania samej sobie, jak gdyby sama nie wierzyła w to, co mówi, lub sądziła, że nikt inny w to nie uwierzy.
– Ciotka Kamma zabrała moje rzeczy, a ja chciałam iść do swego pokoju. Mam oddzielną łazienkę i chciałam się wykąpać, bo myślałam o tej okropnej wysypce, ale zadzwonił telefon.
– Miała pani rację, panno Dahlen – stwierdził Rikard wstając – że chciała pani się wykąpać. Zawiozę teraz panią do szpitala, na oddział izolacyjny, jest tam kilka osób, które miały kontakt ze zmarłym. Tam jeszcze będziemy mogli porozmawiać. No i musi nam pani powiedzieć, gdzie możemy znaleźć pani ciotkę.
– Moją… ciotkę?
– Tak, to ona przecież zajęła się pani ubraniem i zagraża jej wielkie niebezpieczeństwo. Gdzie ona jest?
– Ależ to… to niemożliwe – odparła Vinnie słabym głosem.
Ciotka Kamma? Na miłość boską, ona mi tego nigdy nie wybaczy!
Ta myśl przesłoniła Vinnie wszystko. Niebezpieczeństwo zachorowania na ospę, przymusowe zamknięcie… Wszystko przestało mieć znaczenie w obliczu groźby, że ciotka Kamma się rozgniewa!
No i przecież Vinnie złożyła świętą przysięgę, że nigdy nie powie nikomu o tajemniczej skalnej grocie. Nie zdradzi gromadki wybranych Pana!
Co miała teraz począć?
ROZDZIAŁ VI
Ulice Halden opustoszały, jedynie garstka wałęsających się beztrosko młodzieńców świadczyła o tym, że miasto nie jest całkiem wyludnione. Nikt poza nimi nie ośmielał się opuszczać domu.
Powszechnie uważano, że gdzieś, w jakimś punkcie miasta, chodzi po ulicach drobna, ubrana na szaro kobieta, rozsiewając wokół siebie śmierć.
Wysłuchiwano komunikatów radiowych i śledzono, co piszą gazety, nie omijano najświeższych wiadomości wywieszanych w gablotach redakcyjnych. Policja „złapała” jedną z poszukiwanych kobiet. Świetnie, przynajmniej tę jedną zamknęli!
Taki był pogląd na sprawę ludzi stojących z boku.
Nie zastanawiali się, jak czują się ci w zamknięciu!
Bezpośrednio zagrożonych było dziewięć pojedynczych osób, a także dwie grupy: dwunastu marynarzy na pokładzie „Fanny” i sześćdziesiąt dwoje „wybranych”.
Z owych dziewięciorga Willy Matteus nie żył. Herbert, Gun i Wenche Sommer zostali odnalezieni i odizolowani, tak samo jak Ingrid Karlsen i Kalle, kierowca ciężarówki. A teraz dołączyła do nich Vinnie Dahlen.
Pozostawały jeszcze dwie osoby: Kamma Dahlen i Agnes.
I wierni pastora Pruncka zgromadzeni w świętej grocie, o nich jednak Rikard Brink nic nie wiedział. Vinnie nie śmiała wyznać prawdy, przecież złożyła przysięgę.
Podjęcia decyzji nie ułatwiała jej wcale obietnica kogoś ze szpitalnego personelu, że gdy tylko odnajdą ciotkę, Vinnie będzie dzielić z nią pokój.
Na samą tę myśl lodowaty dreszcz przenikał Vinnie od stóp do głów.
Wszystkich odizolowanych zgromadzona na niedużym oddziale mieszczącym się w odrębnym pawilonie szpitalnym. Ciasnota sprawiała, że nie mogli się całkowicie odseparować, lecz w miarę możliwości starali się siebie unikać, co zresztą im polecono. Traktowali się nawzajem jak zadżumieni, bali się do siebie zbliżać.
Mieli wrażenie, że zostali uwięzieni w jednej klatce ze śmiercią, pozbawieni jakiejkolwiek możliwości ucieczki.
Gun Sommer siedziała w kąciku popłakując w rozpaczy. Wydawało jej się, że żyją w zamkniętym świecie, a wszyscy ludzie odwrócili się do nich plecami. Skazano ich na śmierć, a ludzi spoza tego zaklętego kręgu nic a nic to nie obchodziło, byle tylko oni sami pozostawali bezpieczni. Nikt nie interesował się losem zarażonych. „Szkoda ich, oczywiście, ale sami przecież sobie winni, jeśli byli na tyle głupi, że…”
Ich to nie dotyczyło.
I Wenche, mała Wenchc! Że też ona musiała się tutaj znaleźć!
– Przestań zawodzić! – warknął zirytowany Herbert. – To w niczym nie pomoże.
– Gniew też się do niczego nie przyda – parsknęła w odpowiedzi.
W takich warunkach małżeństwo wystawione zostaje na ciężką próbę. Związek dwojga ludzi albo się umacnia, albo też od dawna panująca niezgoda przeradza się w otwartą wojnę.
Herbertowi skończyły się papierosy, a jakiś lekarz-idiota bezwstydnie odmówił mu dostarczenia nowych. „Niech pan wykorzysta szansę, by rzucić palenie. To naprawdę wspaniała okazja!”
Ale Herbert nie chciał rzucać palenia. Uważał, że nonszalancko trzymany w ustach papieros dodaje wdzięku. Oczywiście mógł rzucić palenie w każdej chwili, ale po cóż miałby to robić? Papieros nazywano gwoździem do trumny, ale to przecież czysty nonsens! Od papierosów nikt jeszcze nie umarł!
Co mógł poradzić na to, że stał się niespokojny i marudny? Każdy by tak zareagował na takie więzienie.
Gorzej, że musiał zrezygnować ze swego codziennego kieliszeczka! Nie mówił o tym, rzecz jasna, głośno, ale czuł gwałtowne ssanie na myśl o czymś mocniejszym. Dość często zdarzało się, że składał dłoń, jak gdyby chciał chwycić za kieliszek, a okazywało się, że na stole stoi tylko karafka ze wstrętną wodą!