– No cóż, teraz musi nam pani udzielić bardzo konkretnej pomocy. Byliśmy w Bakkeggrden, dzwoniliśmy do drzwi, ale nikogo nie ma. Musimy dostać się da środka i jak najprędzej zdezynfekować dom. Bardzo proszę, by dała nam pani swoje klucze i dokładnie opisała, w których pomieszczeniach przebywała w ciągu ostatniej godziny spędzonej w domu. Cieszyłbym się także, gdyby przypomniała pani sobie, co robiła i dokąd chodziła pani ciotka, czego obie dotykałyście i wszystkie podobne szczegóły.
Vinnie skinęła głową i zdusiła łkanie. Z zaczerwienionymi od płaczu oczyma, z błyszczącym nosem zaczęła opowiadać, starając się zrelacjonować wszystko możliwie najdokładniej. Bardzo poważnie potraktowała swoje zadanie. Rikard był w pełni usatysfakcjonowany wyjaśnieniami Vinnie i nie omieszkał jej o tym powiedzieć. Sądząc po wyrazie jej twarzy, po raz pierwszy w życiu spotkała ją za coś pochwała. Znów ogarnęła go ochota, by wyciągnąć rękę i pogładzić ją po policzku, okazać zrozumienie. Nie wolno mu jednak było tego robić. Szkoda, bo ta kobieta naprawdę potrzebowała choćby odrobiny życzliwości.
Ufnie przekazała mu klucze, będące w depozycie u siostry przełożonej, i Rikard opuścił jej pokój. Poprosił pielęgniarkę, by miała oko na dziewczynę, depresja taka jak u niej mogła okazać się niebezpieczna.
Rikard zabrał ze sobą dwóch mężczyzn ze służb medycznych, którzy przez cały czas zajmowali się dezynfekcją rozmaitych miejsc. W poczuciu, że naruszają czyjąś prywatność, wkroczyli do opustoszałego Bakkegarden.
Rikard ruszył przodem, wskazując punkty krytyczne, którymi należało zająć się ze szczególną starannością, W oczekiwaniu aż pracownicy uporają się z robotą, przeszedł do salonu.
A więc tak mieszkała ta młoda kobieta, której wiek trudno określić. Była taka anonimowa, jakby starała się zatrzeć po sobie wszelki ślad, bez czasu, bez wieku, bez jakiegokolwiek szczególnego znaku.
Nawet tu, w pokoju, który określała jako swój, także nie było żadnych śladów jej obecności. Spostrzegł natomiast bardzo wyraźne wpływy dominującego, skrajnie konwencjonalnego smaku ciotki, poglądów pani Dahlen na to, jak powinien wyglądać dom ludzi z wyższych sfer. Był on zupełnie inny od gustu Rikarda. W myślach porównywał wnętrze z przytulną Lipową Aleją.
Rozmyślania przerwał mu mężczyzna, który przyszedł z hallu, niosąc w ręku złożony papier.
– Znalazłem to na podłodze w garderobie, w rogu. Nie byłem pewien, czy panna Dahlen tego dotykała, dlatego na to zerknąłem. Wydało mi się dość tajemnicze i uznałem, że chyba powinna na to popatrzeć policja.
Rikard wziął od niego list, który Kamma napisała do swego syna. Hans-Magnus najprawdopodobniej zgubił go, gdy z cywilnego ubrania przebierał się w mundur.
Z początku treść listu wydała się Rikardowi bezładną plątaniną zdań, wkrótce jednak zaczęła nabierać znaczenia. Udajemy się więc do cudownej Świątyni pastora Pruncka – napisano – i zabieramy ze sobą małego Blancheflora. Ale pies się przecież odnalazł. No cóż, przynajmniej wie choć odrobinę więcej o miejscu pobytu pani Dahlen… Gdy nastąpi Dzień sądu… Jaki Dzień Sądu?
Pojechać do Sarpsborg. Nowy adres Lavinii. Stara szyfoniera. Zniszczyć kopertę. Niegroźni świadkowie. Lavinia ma nie płacić pastorowi Prunckowi trybutu?
Co to, na miłość boską…?
– Skończyliście już z tym telefonem?
– Tak, tak.
Rikard zadzwonił do szpitala i poprosił o podanie nowego adresu Lavinii Dahlen. Pozostawił dom pod opieką dwóch pracowników służb sanitarnych i pobiegł do samochodu, by wyruszyć w drogę do Sarpsborg.
Wydawało mu się, że zna ją już na pamięć.
Rikard przybył we właściwym momencie.
Gospodyni popatrzyła na niego zdumiona.
– Ale w pokoju panny Dahlen jest już jeden pan! Jej kuzyn. Panna Dahlen jednak jeszcze nie przyjechała, a miała tu być już dawno temu. Bardzo cenię sobie punktualność…
– Panna Dahlen jest chora.
– Ach, tak! No cóż, nie mogę trzymać dla niej pokoju w nieskończoność, inni chętnie go wynajmą.
– Jestem z policji. Czy mogę obejrzeć ten pokój?
– Policja? W moim domu? Co…
– Proszę mnie zaprowadzić do pokoju panny Dahlen!
Nareszcie mógł wejść. Na dźwięk jego kroków Hans-Magnus obrócił się gwałtownie i niezdarnie wetknął do kieszeni jakiś papier. Stał przy pięknej starej szyfonierze. Rikard zauważył odstającą tylną płytę.
– Hans-Magnus Dahlen?
– Hans-Magnus Olsen.
– Policja z Halden. Czy mogę zobaczyć list, który właśnie wsunął pan do kieszeni?
– To list prywatny.
– Do Lavinii Dahlen, prawda? Prosiła mnie, bym przyjechał tu i go zabrał.
Był to blef, lecz Hans-Magnus, choć z wahaniem, dał się nań nabrać. Bardzo, bardzo niechętnie oddał wygniecione już papiery.
Rikard przeleciał wzrokiem list babci do Vinnie i testament.
Hans-Magnus odzyskał już równowagę i powiedział szybko:
– Właśnie miałem przekazać to Vinnie, niepotrzebnie więc się pan fatygował.
– Wcale tak nie uważam – odparł Rikard gniewnie. – Czy Vinnie prosiła pana o przywiezienie papierów?
– Oczywiście!
– Vinnie nic o tym nie wie. A tak w ogóle to radziłbym uważać i nie rozsiewać papierów gdzie popadnie. – Rikard zamachał mu przed nosem listem od Kammy. – Pan i pańska matka będziecie mieli z tego powodu do czynienia z policją.
– Ale ja przecież trzymam stronę Vinnie! To chyba jasne!
– Raczej trudno to będzie udowodnić, zwłaszcza że próbował pan ukryć przede mną testament. Ale przejdźmy do innej sprawy: czy nocował pan dziś w domu?
– Nie, zajrzałem tylko na chwilę, by się przebrać, i to w dodatku wczoraj.
– Czy wielu rzeczy pan dotykał?
– Prawie niczego, tylko tego listu. Bardzo mi się spieszyło.
– Wobec tego pojedzie pan ze mną do Halden i pozwoli, by pana ubranie zostało zdezynfekowane. Pan był szczepiony, prawda?
– Owszem, niedawno, tuż przed wojskiem. A skąd to pytanie?
– Może się pan z tego cieszyć! Panna Vinnie Dahlen zetknęła się z ospą i jest teraz w szpitalu, odizolowana od ludzi.
– Do diabła!
– A my poszukujemy pańskiej matki, zajęła się czyszczeniem ubrania Vinnie po powrocie do domu. Gdzie ona teraz jest?
– Matka? Do kroćset, na pewno u najświętszego Pruncka.
– Tyle to i ja zrozumiałem. Ale gdzie to jest?
– Nie mam pojęcia. To taka wielka tajemnica, że pewnie sami nie wiedzą. Ja nie jestem członkiem tej sekty. No co, policjantku, idziemy?
W „świątyni”„ czyli w skalnej grocie, członkowie sekty z zapartym tchem wsłuchiwali się w głos z radia. Wilgoć kroplami spływała ze skalnych ścian, skapując z melodyjnym dźwiękiem.
– ”Powtarzam komunikat: Wdowa Karen Margrethe Dahlen proszona jest o natychmiastowe zgłoszenie się na policję lub do lekarza, ponieważ zetknęła się z wirusem ospy i mogła się zarazić”.
Powoli wzrok wszystkich obecnych przenosił się na Kammę. Wyczuwała płynący ze spojrzeń lodowaty chłód, odrzucenie. Została wyklęta.
Radiowy spiker miał w zanadrzu jeszcze jedną informację:
– ”Ponieważ wiadomo, że Karen Margrethe Dahlen nie była szczepiona przeciw ospie, niezwykle istotne jest, by natychmiast porozumiała się z władzami. Dla swojego dobra i ze względu na tych, z którymi będzie miała ewentualny kontakt”.
Jęk przerażenia niby jednogłośny krzyk wyrwał się z gardeł wybranych pastora Pruncka. Odsunęli się od Kammy na wiele metrów, miała wrażenie, że nagle stoi sama w opustoszałej sali.
Pastor uniósł ramię w jej kierunku, dłoń zacisnął w pięść.
– Anatema! – wrzasnął.
Znaczyło to tyle co klątwa i właściwie było pojęciem z religii katolickiej, ale Prunckowi było wszystko jedno, skąd czerpał wyrażenia, którymi mógł zaimponować.