Выбрать главу

– Odejdź stąd, skalana kobieto, odstąp od świętych Pana! – grzmiał.

– Ale ja… ja jestem przecież tutaj bezpieczna – broniła się Kamma. – Przecież my należymy da wybranych! To my przeżyjemy!

Sytuacja była dość kłopotliwa, bo prawdę powiedziawszy pastor uważał za bardzo nieprzyjemne to, iż śmiertelne niebezpieczeństwo, które miało porazić tylko niewiernych, pozostających poza miejscem schronienia sekty, znajdowało się teraz tylko wśród mich, zgromadzonych w pieczarze. Na jakie próby wystawia ich Pan?

Ale pastor Prunck zawsze twierdził, że z każdej sytuacji jest wyjście. Także i teraz.

– Nie mówię o zarazie, kobieto! My jesteśmy ponad nią, ona nas nie dotknie! Ale pani zdradziła miejsce naszego pobytu! Pani albo pani bratanica!

Wśród zgromadzonych podniosły się głosy przyznające rację pastorowi.

– Chyba tak nie jest – odparła Kamma drżącym głosem. Jej wzburzenie nie miało granic, było to największe upokorzenie, jakiego doznała w życiu. Vinnie za to odpokutuje! – Nie przypuszczam, by Lavinia ośmieliła się powiedzieć, gdzie jesteśmy. Sami słyszeliście, poszukiwali mnie, nie wiedzieli, gdzie przebywam.

– Nic to nie pomoże – oznajmił Prunck, uparcie trzymając się swego zdania. – Mogą zacząć szukać, wypytywać ludzi, aż wreszcie trafią na nasz ślad. Proszę natychmiast opuścić świątynię, pani Dahlen. I wszyscy się spodziewamy, że miejsce naszego pobytu nadal pozostanie tajemnicą.

Dlaczego miałabym milczeć? pomyślała Kamma. Czy wy nie zdradziliście mnie w chwili, kiedy najbardziej was potrzebowałam?

Pewnie zapomniała już, że ona sama zdradziła Vinnie w podobny sposób. A może nie dało się tego porównać? Vinnie była osobą pozbawioną jakiejkolwiek wartości, podczas gdy ona, Kamma, należała do najważniejszych członków sekty. Tak przynajmniej sama uważała.

Na nic jednak zdały się protesty. Z podniesioną głową, choć policzki pokryły się czerwonymi plamami, musiała opuścić grotę, zabierając wszystkie swoje rzeczy. Przytargała tu pokaźny ekwipunek, lecz współwyznawcy stanowczo nalegali, by zabrała ze sobą każdy najmniejszy drobiazg z dotkniętych zarazą rzeszy, musiała je więc szybko, byle jak spakować. Z węzełka wystawało żałosne prześcieradło, zamiatając z podłogi kurz.

Bramy raju zamknęły się za nią z przerażającym hukiem.

Kamma oczywiście nie zgłosiła się na policję. Odrobinę godności miała wszak prawo zachować.

W domu oporządziła się co nieco. Przełknąwszy najboleśniejsze upokorzenie, zadzwoniła na komisariat. Telefon odebrał Rikard.

Dumnie, jak przystało damie z wyższych sfer, wydeklamowała:

– Mówi Karen Margrethe Dahlen. Słyszałam przez radio, że życzycie sobie mojej wypowiedzi w związku z pewną sprawą. Do tej pory byłam nieosiągalna, ale teraz pozostaję do waszej dyspozycji. Przyjmuję w domu o pierwszej. Proszę o punktualne przybycie, mój czas bowiem jest bardzo cenny.

Odłożyła słuchawkę, zanim osłupiały Rikard zdążył cokolwiek powiedzieć.

Co za potwór! pomyślał. Ale spuści z tonu, kiedy zrozumie powagę sytuacji. I od nowa trzeba dezynfekować Bakkegarden! Do diabła!

Zaczął odczuwać sympatię dla poniewieranej Vinnie.

Sympatia ta przybrała znacznie na sile, kiedy przyszedł do Bakkeggrden, gdzie natychmiast otoczył go duszący zapach korzennych perfum, unoszący się niczym obłok nad nadętą władczynią. Melodyjnym głosem poprosiła, by wszedł do „bawialni”. Rikard nie wiedział, że takie pokoje jeszcze istnieją.

Właściwie przez cały czas odczuwał dla Vinnie ciepłą sympatię, a dokładniej mówiąc – współczucie dla ludzkiej istoty, która nie uważała się za godną, by żyć na tym świecie. Do tej pory jednak wydawała mu się zbyt bezbarwna, by mógł się bardziej nią zainteresować.

Teraz lepiej zrozumiał postawę dziewczyny, skazującej się na samozagładę. Karen Margrethe Dahlen natychmiast przejęła konwersację, która właściwie zmieniła się w monolog.

– Tak, tak, słyszałam, jakiego piwa nawarzyła sobie ta okropna bratanica mego męża. Mój rozum nie pojmuje, jak mogła zbliżyć się do takiego byle kogo! Z mego domu powinna wynieść naprawdę odpowiednie wychowanie, ale powiem panu, ona jest niepoprawna. Nie-po-praw-na! O ile dobrze zrozumiałam, to on był marynarzem. Jak mogła! Ale zapowiadam panu, konstablu, dostanie porządną nauczkę, kiedy tylko wróci do domu.

Kamma musiała nabrać oddechu, Rikard wykorzystał więc okazję, by wtrącić słowo:

– Nie zapominajmy, że udzieliła pomocy potrzebującemu. Ale to teraz nie ma znaczenia. Ważniejsze jest pytanie: czy była pani szczepiona, pani Dahlen?

Kamma z dumą wysunęła brodę.

– Oczywiście, że nie! Zabraniają tego moje chrześcijańskie poglądy.

– Sądziłem, że to pani rodzice o tym decydowali.

Zapłoniła się.

– Tak czy inaczej nie jestem szczepiona.

– Szkoda. W takim razie pojedzie pani ze mną do szpitala, do izolatki.

– Nie widzę takiej potrzeby. Sama dam sobie tutaj radę.

– Tu nie chodzi tylko o panią, pani Dahlen. Stanowi pani zagrożenie dla innych, dopóki… – Miał już na końcu języka „chodzi luzem”, ale szybko poprawił się i dokończył: – Dopóki porusza się pani między ludźmi.

Z miną, jakby okazywała mu najwyższą łaskę, skinęła głową.

ROZDZIAŁ VII

Sąsiedzi Olavy i Agnes z ulicy Fortecznej siedzieli w kuchni przy kawie. Na stole stało modne ostatnimi czasy ciasto o tropikalnym aromacie. Byli to starsi ludzie, którzy, choć twierdzili, że nie pchają nosa w cudze sprawy, to bardzo lubili wiedzieć, czym zajmują się inni.

– Okropnie głośno dziś stukają u sióstr Johansen – stwierdził mąż, siorbiąc gorącą kawę.

– Słyszałam to już wczoraj – powiedziała żona między jednym a drugim łykiem. – Ciekawe, co robią. Nie widziałam żadnych robotników.

– Kogo?

Kobieta przełknęła.

– Robotników. Psa też nie widziałam.

– Racja. Może go zastrzelili.

– To dobrze, nie będzie sikał na naszą ścianę.

– No właśnie.

Zapadła cisza, co prawda względna, bo oboje głośno siorbali i mlaskali.

– Ustało.

– Nareszcie – odetchnęła kobieta. – Brzmiało jakby z głębi domu. Może z łazienki.

– One przecież nie mają łazienki – parsknął mąż. – Myją się nad kuchennym zlewem, a ubikację mają na podwórzu.

– No tak, ty to świetnie wiesz.

– Wcale się nie gapię na ich kuchnię, jeśli ci o to chodzi.

– Nie? A dlaczego tyle siedzisz w wychodku? Stamtąd można zajrzeć do ich kuchni, przez szpary w ścianie i dalej przez podwórze.

– Nie pleć bzdur, babo!

Ten „przyjemny” dialog przerwało im ponowne stukanie, tym razem słabe i nieregularne.

– Jakby ktoś walił w rurę.

– Mnie tam wszystko jedno – stwierdził mąż, zły z powodu krytyki, jaka go spotkała. – Nie obchodzi mnie to.

Wyszedł w poczuciu urażonej godności. Co ta kobieta sobie właściwie myśli?

Jego oburzenie wywołał oczywiście fakt, że został złapany prawie dosłownie na gorącym uczynku. Koniec z tym długim przesiadywaniem w podwórzowym wychodku, koniec z przyjemnościami, gdy w tajemnicy przez szpary między deskami podglądał Olavę. Na Agnes nie było co patrzeć, poza tym zawsze przed myciem zaciągała zasłony. Ale za to Olava! Przypuszczał, że ona o nim wie, bo podczas wieczornej toalety od czasu do czasu zerkała w jego stronę. Stawała pod kuchenną lampą w samej tylko jasnoczerwonej halce, która nie sięgała jej zbyt nisko, i tak rozpustnie myła się myjką tam na dole, jakby to tarła ją męska ręka. Była tak pociągająca, taka pulchna! Jego żona nazywała ją tłustą krową, ale tak przyjemnie było na nią patrzeć. Pragnął uszczypnąć te rozłożyste uda, ścisnąć wielkie piersi. No i on wcale jeszcze nie miał takiej sklerozy, potrafił stojąc tak i patrząc, dogodzić sobie. Bo żona już więcej nie chciała tego robić. To nie dla nas, staruszków, mawiała, kiedy wyciągał do niej rękę. Twierdziła, że to bezbożne, sama więc sobie winna.