Выбрать главу

Ale od jakiegoś czasu nie widział już „tłustej Olavy”. W domu świeciło się światło, najwyraźniej więc ktoś tam był. Trudno, od tej pory przestanie ją podglądać. Szkoda, ale nie może dać żonie powodów do gadania.

Pospiesznie wrócił do domu. Nic go nie obchodzi, co znów wymyśliły sąsiadki.

Agnes pokonując zawieję wyszła na spacer z Doffenem. Ślady stóp i małych łapek na śniegu świadczyły o częstych wyprawach.

Znała już wysepkę jak własną kieszeń, zimowe plaże, opustoszałe letnie domki. Puste, bez życia…

– Musimy znaleźć drewno, Doffen – mówiła Agnes głosem, w którym coraz wyraźniej dźwięczał strach. – W domku niedługo już się skończy. Że też Olava o tym nie pomyślała!

Zatrzymała się, spoglądając na stalowoszare morze.

– Dlaczego oni nie przyjeżdżają, Doffen? Kiedy wreszcie tu będą? Jedzenie przygotowałam już wiele dni temu. Ciasteczka całkiem sczerstwiały, a ja nie mam z czego piec.

Bezradnie popatrzyła na Singlefjord.

– Wkrótce i dla nas nie będzie jedzenia, ani jedzenia, ani drewna. Na co komu wtedy pięknie wysprzątany dom?

Drżała z zimna w przenikliwym wietrze od morza. Najbardziej niepokoiły ją przypominające grypę objawy, które odczuła dziś rano, choroba to najgorsze, co mogłoby się jej teraz przytrafić. Myślała o Doffenie, jak piesek da sobie wtedy radę?

– Dlaczego Olava nie przyjeżdża z Brandtami? – użaliła się raz jeszcze. – Chodź, Doffen, poszukamy opału.

Pies z ożywieniem skakał wokół jej nóg. Wspaniale było biegać bez smyczy. Na razie nie miał żadnych trosk.

Agnes schyliła się i pogłaskała małego teriera. Płomiennie czerwony kapelusz spadł jej z głowy, nasadziła go z powrotem, wzdychając z niechęcią. Nie cierpiała go, wiedziała, że jest śmieszny, w dodatku nawet nie grzał.

– Dzięki Bogu, że mam ciebie, Doffen – powiedziała z czułością. – Inaczej chyba bym oszalała w te ciemne noce. Spróbujemy jakoś sobie poradzić, ty i ja, dopóki nie przyjadą. A przyjadą na pewno, przekonasz się!

Sama jednak powoli zaczynała w to wątpić.

Miasto trwało w okowach strachu. Policja nie zdołała jeszcze odnaleźć starszej damy w szarym kapeluszu i szarym płaszczu.

Masowe szczepienia ruszyły pełną parą. Zdarzało się, że brakowało szczepionki, ponieważ także inne miasta i miejscowości południowej Norwegii musiały ją na żądanie mieszkańców sprowadzać z centralnego magazynu. W Halden wybuchła wtedy histeria, niektórzy uciekali z miasta do krewnych i znajomych mieszkających gdzieś dalej, by u nich schronić się przed epidemią. Gazety podtrzymując napięcie nie poprawiały ogólnego nastroju. Poszukiwania zaginionej kobiety traktowały jak historię kryminalną i do szaleństwa straszyły ludzi, pisząc: „Ona jest wśród nas, może to właśnie kobieta, która idzie obok ciebie ulicą. Miej oczy otwarte!” Lekarze i policja przyjęli dziesiątki zgłoszeń: doniesienia na sąsiadów, którzy przestali wychodzić z domu, a więc na pewno mają ospę, informacje o dzieciach z dziwną wysypką na twarzy (okazującą się zwykłą dziecięcą alergią).

Wszyscy widzieli tajemniczą kobietę, lecz wszelkie tropy okazywały się fałszywe.

Halden zostało odcięte od świata. Nikt tu nie przyjeżdżał. Grand Hotel się wyludnił, odwołano seminaria i zawody, nie urządzano przyjęć, sklepikarze mieli coraz większe straty.

Okropny czas. Ludzie siadywali w oknach, wyglądając na opustoszałe ulice i nasłuchując sygnałów płynących z głębi własnego ciała. Czy ja przypadkiem nie mam gorączki? A to swędzenie na karku? Te zaognione plamki przy kołnierzyku, czy to naprawdę zwyczajne pryszcze? I ból głowy? Od długiego czytania wieczorem przy marnym świetle? A może od czegoś innego? Silne bóle krzyża to jeden z głównych objawów ospy, a mnie chyba boli krzyż. Tak, boli, naprawdę!

Tak oto paniczny lęk dopadał ludzi. Kontakty rodzinne tymczasowo zostały przerwane, bo przecież nigdy nic nie wiadomo!

Babcia? Ona jest drobna, ubiera się na szaro. Może zadzwonić i spytać, czy nie wychodziła w szarym ubraniu?

O, tam, koło latarni przechodzi właśnie nieduża kobieta. Nie widać jej zbyt wyraźnie, ale jasne jest, że ma na sobie piętno moru! To Śmierć we własnej osobie przechadza się po mieście.

I odsuwano się od okna, by Śmierć przypadkiem nie podniosła wzroku i przez szybę nie rzuciła przekleństwa.

Tylko najodważniejsi, a może trzeba by powiedzieć: najgłupsi, ośmielali się wychodzić na miasto. Syreny fabryczne już nie wyły, wiele zakładów zamknęło bramy, bo większość robotników i tak nie przychodziła do pracy. Nic nie pomagało, że lekarze pisali w gazetach o przesadnej panice. O tym, że ospa nie rozprzestrzenia się tak szybko, a szczepienia gwarantują ochronę.

Nikt im nie wierzył. W Sarpsborg krewni Sommerów i Ingrid Karlsen stali się niemile widziani, zwolniono ich nawet z pracy tylko dlatego, że byli spokrewnieni z osobami odizolowanymi i być może nosili w sobie zarazki.

Groza rosła z każdym upływającym dniem, zbliżał się czas, kiedy ujawnić się mogły pierwsze oznaki choroby. Wszyscy bez wyjątku ludzie w Halden i Sarpsborg zdjęci byli lękiem. Sprawdzano nadgarstki, czoło, piersi albo też nie oglądano nic ze strachu i unikano patrzenia na swe odbicie w lustrze, odpędzano myśli o gorączce, bólu głowy i krzyża. Tak jak wiele kobiet chowa głowę w piasek, nie dopuszczając do siebie myśli o raku narządów kobiecych czy piersi, tak samo zachowywała się niewielka część mieszkańców obu miast. Oni na pewno nie zachorują na ospę, o, nie, nie oni. Wmawianie sobie fałszywego poczucia bezpieczeństwa jest również formą strachu.

Z Halden zniknęło życie. Jakby ludzie całkiem je opuścili.

Strach rządził małym miastem u stóp twierdzy Fredriksten. W Sarpsborg było podobnie. Strach, rozchodząc się od tych dwu miejscowości jak kręgi po wodzie, docierał też do okolicznych wiosek, dalej w stronę Szwecji, do rzadko zaludnionych wiosek Dalslandu.

Jedyna osoba, która mogła uwolnić miasto od paraliżującego lęku, zniknęła bez śladu. Ta, która nosiła w sobie śmiercionośną zarazę.

Dama w szarym stroju.

Kamma bardzo prędko sprzykrzyła się wszystkim na oddziale izolacyjnym haldeńskiego szpitala. Dyrygowała pielęgniarkami, bez ustanku wydając im polecenia, zażądała własnego pokoju – otrzymała go natychmiast jak wszyscy inni pacjenci. Trudno było z nią wytrzymać.

Ze swej separatki dwadzieścia razy dziennie dzwoniła po siostry, jej wysoki, świdrujący głos słychać było na całym oddziale.

„To prześcieradło ma wystrzępione brzegi. Tak, tak, ma, proszę tylko przyjrzeć się uważniej! Nie nawykłam do slumsów, siostro!”

Któregoś razu stanęła z triumfalnie podniesionym w górę palcem. Biedna pielęgniarka zrozumiała w końcu, że powinna chyba bliżej się mu przyjrzeć, oględziny nie przyniosły jednak żadnego rezultatu.

„Kurz!” – zawołała Kamma z gniewną radością. – „Kurz na ściennej listwie”.

„W każdym razie jest go bardzo niewiele” – odparła siostra. – „Sprzątamy często i regularnie”.

„Znalazłam kurz tutaj! Tu w kącie. A na suficie są pajęczyny!”

„Sufit jest tak wysoko, że trzeba by przynieść drabinę, a wtedy zakłóca się spokój pacjentom.”

„Wykręty, wszystko to tylko wykręty! To niedopuszczalne niedbalstwo!”

Innym znów razem: „Proszę zabrać to jedzenie i przynieść coś przyzwoitego, co nadaje się do przełknięcia!” Pielęgniarka w tym momencie rozgniewała się już nie na żarty i oświadczyła, że nie widzi nic nieprzyzwoitego w porcji puddingu rybnego, a Kamma usłyszawszy to natychmiast zażądała rozmowy z dyrektorem szpitala, by oskarżyć pielęgniarkę o bezczelność. „W moim domu pokojówki musiały nauczyć się stosownego zachowania!” – wołała Kamma dramatycznym tonem. Prawdą jednak było, że właściwie nigdy nie miała pokojówki, żadna bowiem nie wytrzymywała u niej dłużej niż tydzień.