Opowiedziała mu o Ingrid i Kallem, którzy, jak się wydawało, odnaleźli się nawzajem w szpitalu. Nie mogli się dotykać, nie mogli się nawet do siebie zbliżać, ale Vinnie domyślała się uczucia, jakie zrodziło się między nimi. Czułość, oddanie, ciepło. Podobało jej się to.
Natomiast stosunki między małżonkami Sommer zmierzały dokładnie w przeciwnym kierunku. Vinnie była prawie pewna, że żona ma ochotę odejść od męża, ale rozwód nie był taką prostą sprawą. Ona i córka stałyby się w społeczeństwie całkiem bezbronne, jeśli Gun w ogóle pozwolono by zatrzymać dziecko. Trudno to przewidzieć.
Dziewczynka także się poddała, przestała nawet marudzić. Najczęściej leżała w łóżku przeglądając dawno już przeczytane czasopisma.
Vinnie musiała przyznać się przed samą sobą, że i ona zaczęła się bać. W tych dniach miało się rozstrzygnąć, czy zapadła na ospę, czy też nie. Lekarze bezustannie robili teraz badania, a ona za każdym razem z lękiem myślała o wynikach.
Każdy dzień był sukcesem.
– Doskonale – stwierdził Rikard na posterunku policji. Oczy miał czerwone, przekrwione z niewyspania w ciągu ostatnich nocy. – Wiemy więc, gdzie leży zagroda. Musimy zabrać jakiegoś pilota, który dobrze zna wyspy Hvaler. Zaraz wyruszamy.
Dochodziło pół do dziesiątej. Nareszcie udało im się zdobyć w kancelarii notarialnej informacje dotyczące zagrody sióstr Johansen.
– A i tak niewykluczone, że to kolejny ślepy tor – powiedział młody kolega Rikarda, który także pracował nad tą sprawą. – No bo co oma miałaby robić na wyspie o tej porze roku?
– Zamierzały sprzedać zagrodę – przypomniał mu Rikard. – Bardzo prawdopodobne, że dyrektor Brandt pojechał tam z jedną z sióstr obejrzeć ewentualny nabytek.
– Co, wobec tego, stało się z dyrektorem? Czy nadal tam siedzi?
– No właśnie – westchnął Rikard. – Muszę zadzwonić do doktora Posta, chciałbym, żeby nam towarzyszył na wszelki wypadek. Nic przecież nie wiemy, absolutnie nic. Najprawdopodobniej zastaniemy zagrodę pustą, ale nigdy nic nie wiadomo. To jedyny ślad po naszej tajemniczej szarej samarytance.
Była już pierwsza po południu, kiedy duża łódź celników przedzierała się przez lód na Singlefjordzie. Przez chwilę płynęli nawet po otwartej wodzie, co było o niebo łatwiejsze, ale teraz, wśród wysepek Hvaler, kawały kry dryfowały gęsto, przypominając ławicę śledzi.
Rikardowi i jego koledze udało się wykraść godzinę snu na wąskich ławeczkach. Obudzić się było trudniej, ale odrobina lodowatej wody na twarz szybko przywróciła im dobrą formę.
– Czy jesteśmy już blisko wyspy? – zawołał Rikard do pilota. Nie był to, rzecz jasna, prawdziwy pilot, a po prostu człowiek, który znał Hvaler jak własną kieszeń.
– Nie, jeszcze spory kawałek.
Od czasu do czasu harpunem musieli rozpychać nawarstwione zwały kry, a raz natrafili na lód sięgający aż do brzegu, musieli więc zawrócić i nadłożyć drogi okrążając wyspę.
Kiedy pilot wreszcie wskazał palcem na tę właściwą, jasność, przepuszczana przez bladoszare niebo, zaczęła przemieniać się w zmierzch.
Od strony, skąd nadpływali, nie widać było domu. Brzegi wyspy skuwał lód, broniąc dostępu, zdołali jednak znaleźć wąski pas otwartej wody i podpłynęli bardzo blisko. Zeszli na ląd, uprzednio starannie sprawdziwszy, czy lód wytrzyma ich ciężar, aż wreszcie poczuli pod stopami ziemię. Było ich ośmiu, Rikard, młody aspirant, doktor Post, człowiek, który ich pilotował, a także czterej pracownicy służb medycznych, by ewentualnie zdezynfekować zagrodę. Płynęli oni oddzielną łodzią w ślad za łodzią celników.
Gdyby Agnes rzeczywiście tu była…
Niestety, nic na to nie wskazywało.
– Powinniśmy przynajmniej usłyszeć psa – mruknął aspirant.
– To prawda.
Rikard przystanął.
– Tu są jakieś ślady.
Wszyscy pochylili się nad pokrytą śniegiem ziemią.
– To wygląda na trop hipopotama!
– Słońce i wiatr niszczą śnieg – powiedział doktor Post. – To mogą być ślady człowieka, ale teraz trudno to stwierdzić na pewno. Poza tym mogą być stare, jeszcze z jesieni.
– No tak, oczywiście.
Poszli dalej, im bardziej jednak zbliżali się do zagrody, tym wyraźniejsze stawało się, że to rzeczywiście są jakieś ślady. Odległość między poszczególnymi odciskami była zbyt mała jak na łosia, zresztą wątpliwe, by łosie znalazły się na tej niemal nagiej wyspie. Tutejszy lasek był dla nich zbyt mały.
– Tutaj są jakieś mniejsze ślady – wskazał jeden z mężczyzn. – Przypominają niedźwiedzie.
– To mogą być ślady psa, które się roztopiły – odparł Rikard. – Musimy znaleźć coś bardziej konkretnego.
Zagroda sprawiała wrażenie nie zamieszkanej, zmarznięta i opustoszała.
Doszli do celu. Rikard pchnął drzwi. Zamknięte na klucz.
Zapukał. Cisza.
Popatrzyli po sobie.
– Znowu pudło? – spytał młodziutki policjant.
– Ciii! – szepnął ktoś.
Nasłuchiwali. Z początku nie słyszeli niczego, po chwili jednak odnieśli wrażenie, że za drzwiami coś się poruszyło. Rozległo się jakby węszenie przy progu.
W milczeniu wszyscy razem próbowali otworzyć drzwi. Rikard wyciągnął duży nóż, wetknął go przy zamku i wygiął.
– Uważaj, złamiesz ostrze – ostrzegł pilot.
– Nic na to nie poradzę. Czy ktoś jeszcze ma przy sobie nóż?
Znalazł się jeszcze jeden i podczas gdy Rikard trzymał swój nóż wygięty nad zamkiem, drugi mężczyzna wsunął swój przed zapadkę i zdołał wepchnąć ją do środka.
Drzwi stanęły otworem.
Odór, jaki buchnął im w nos, powiedział od razu, że jest tu pies, który od wielu dni nie mógł wyjść na dwór.
Doffen leżał na podłodze przy drzwiach i patrzył na nich błagalnie czarnymi ślepkami.
Rikard, wielki przyjaciel zwierząt, poczuł, że coś ściska go w gardle.
– Znajdź wodę dla psa – polecił młodszemu koledze. – My idziemy dalej.
Drzwi wejściowe prowadziły do kuchni. Za nią był salonik i sypialnia.
Tam właśnie leżała Agnes
– Dobry Boże! – przeraził się Rikard. – Czy ona jeszcze żyje?
– Tak – odparł doktor. – Ale jest nieprzytomna. Nie dotykajcie jej! Ja i Rikard przeniesiemy ją do łodzi. Dam jej tylko najpierw zastrzyk na wzmocnienie.
Opatuloną w koce Agnes przetransportowano na brzeg. Małego Doffena niósł na rękach aspirant, pies bowiem osłabł tak, że nie mógł utrzymać się na nogach. Czterej przedstawiciele służb medycznych zostali, by oczyścić zagrodę ze wszystkich ewentualnych zarazków. Nie wiedzieli jeszcze, co dolega Agnes, lepiej więc było się zabezpieczyć. Agnes miała wszak bezpośredni kontakt z Willym Matteusem.
Wydawała się kompletnie wycieńczona. Prawdopodobnie już wcześniej musiała być bardzo chuda, a więc organizm nie miał z czego czerpać. Jasne też było, że ma wysoką gorączkę, a słaby, świszczący oddech świadczył o zapaleniu płuc.
Doffen także mógł być źródłem zarazy. Jeśli Agnes zapadła na ospę, musiała przekazać psu całą masę wirusów. Psy wprawdzie nie chorują na ospę, ale bakcyle mogły zagnieździć się w sierści. Rikard z radości zauważył, że aspirant najwyraźniej polubił Doffena. Chłopak głaskał zabiedzone, owinięte w koc stworzonko, które ufnie ułożyło mu się na kolanach. Parę łyków wody pomogło mu wyraźnie, a aspirant wyciągnął jeszcze z kieszeni tabliczkę czekolady i połamał ją na drobne kawałeczki. Doffen nie odmówił.
Pies na pewno wyjdzie z tego.
Ale Agnes…?
Biedna, nieszczęsna istota, pomyślał Rikard, spoglądając na nieprzytomną kobietę, leżącą bez sił na ławeczce. Tak strasznie wychudzona, podstarzała i samotna, najpewniej niewiele szczęścia zaznała w życiu. Czy umrze teraz, nie odzyskując przytomności? Czy ostatnim jej doświadczeniem będzie samotność, poczucie, że wszyscy ją opuścili na małym szkierze?