– Do kroćset! Niełatwo będzie ci wyjaśnić, czego szukasz na pokładzie. Jak właściwie do tego doszło?
– Przyjechałem ze Wschodu przez Afrykę i znalazłem się w Holandii. Tam zorientowałem się, że w kiesie widać już dno, ale znalazłem „Fanny”, która miała płynąć do Norwegii. Uznałem, że takiej szansy nie wolno przegapić. Miałem szczęście i udało mi się dostać na pokład, ale w miejscu, które sobie wybrałem, było strasznie zimno i porządnie się przeziębiłem. Przez chwilę wydawało mi się nawet, że śmierć zagląda mi w oczy, ale jakoś mi przeszło. Co prawda teraz znów czuję się znacznie gorzej, całe ciało mnie boli.
– Na pewno złapałeś grypę, chłopie, nie przywykłeś do północnego klimatu. A czort najlepiej wie, jaki on potrafi być paskudny. Katar i kaszel to najłagodniejsze dolegliwości, jakich można się nabawić o tej porze roku.
– To prawda – przyznał Willy. – Pocę się jak mysz, kark mi zesztywniał i w ustach mam taki dziwny smak. Dobrze będzie wylądować wreszcie w hotelowym łóżku i porządnie się wyspać. Bylebym tylko odzyskał dokumenty…
– Zdołałeś dotrzeć już tak daleko, to i z tym sobie poradzisz. Jesteśmy przecież w Norwegii i nasze władze to nie łobuzy.
Jechali przez otwartą równinę, po której hulał wicher, w płomiennym blasku zachodzącego słońca, czerwonego i wyrazistego tak, jak to bywa tylko w styczniu. Śnieg, który w Ostfold nigdy naprawdę nie obejmuje świata we władanie, przysypał ziemię cienkim dywanem. Naga pozostawała jedynie pokryta zdradliwą warstewką lodu wstęga drogi ciągnąca się po horyzont.
– Jak przedostałeś się na ląd?
Willy drgnął, ocknął się z majaków wywołanych gorączką. Czuł strach przed atakiem choroby.
– Miałem szczęście. Statek na chwilę przybił do brzegu w Svinesund ze względu na trudności z lodem w cieśninie. Wtedy wykorzystałem okazję i wyskoczyłem na ląd. Nikt mnie nie zauważył i nie musiałem nawet specjalnie długo iść, bo jakaś rodzina zaproponowała, że podwiezie mnie samochodem do Sarpsborg. Akurat tam jechali. Mężczyzna był z rodzaju zawodowych wesołków.
– Tak, tak, znam ten typ.
– Pewnie w pośpiechu opuszczając statek zapomniałem o portfelu i dokumentach. Postąpiłem nierozsądnie, bardzo, bardzo nierozsądnie!
Kawałek łańcucha przeciwśnieżnego obluzował się i uderzał w osłonę koła z monotonnym, metalicznym dźwiękiem. Willy z wysiłkiem wsłuchiwał się w głos Kallego. Od gorączki szumiało mu w uszach, miał wrażenie, że łańcuch stuka go w głowę. Oparł się wygodniej.
Agnes dotarła do przystani, z której można było się przeprawić na wyspę Sanoya. Dwie czy trzy łodzie rytmicznie stukały o pomost, Kiedy wyszła zza ostatniego rogu, lodowaty wicher pochwycił ją w objęcia.
Tam był Doffen! już miała go zawołać, gdy zorientowała się, że nie jest sam. Bawił się z innym psem, pudlem, co one…
Ufff, psy to naprawdę zwierzęce zwierzęta! Policzki i szyja Agnes pokryły się czerwonymi plamami. Jakaś młoda kobieta pełnym rozpaczy głosem wołała na pudla: „Blancheflor!”, ale zwierzę nie miało zamiaru jej słuchać. Oba psy zbyt były sobą zajęte.
Minęli ich dwaj młodzieńcy, kierujący się w stronę mostu. Agnes natychmiast się odwróciła, udając, że nie zna Doffena, że to wcale nie jej pies.
Chłopcy chichotali.
– To dwa samce – śmiał się jeden w głos.
Drugi odpowiedział mu wulgarnie, choć w zamiarze miał być z pewnością niezwykle wyrafinowany dowcip, i poszli dalej.
Studencki humor, pomyślała urażona Agnes, w dalszym ciągu nie przyznając się, że jest panią Doffena. Druga kobieta najpewniej także się zawstydziła, bo Agnes nie słyszała już więcej nawoływania Blancheflora.
Nie bardzo wiedziała, co począć, nie mogła pozostawić Doffena na pastwę losu, ale nie miała zamiaru przyznawać się do niego, dopóki zajmował się takimi… takimi… niemoralnymi postępkami. Pragnąc pokazać, że przyszła tu w całkiem innej sprawie, zdecydowanym krokiem ruszyła ku przystani. Chciała jakoś przeczekać.
Przy schodkach prowadzących do łodzi pochylony nad barierką stał jakiś mężczyzna. Pijany, oczywiście, pomyślała Agnes i zadrżała. Starała się pospiesznie go wyminąć, ale wtedy nagle ją zawołał.
– Halo! Proszę chwilę zaczekać!
Agnes podreptała dalej. Była przyzwoitą kobietą i nigdy nie odpowiadała na podobne zaczepki.
– Proszę zaczekać! Potrzebuję pomocy! Nie jestem pijany, tylko chory. Bardzo proszę, niech mi pani pomoże!
Zawahała się. Wreszcie odwróciła się powoli.
Mężczyzna osunął się na schodki i siedział, kuląc się przed lodowatym wichrem. W żółtym oświetleniu nabrzeża Agnes spostrzegła, że jest cienko ubrany i bezradny. Jej dobre serce zwyciężyło.
– Co mogę dla pana zrobić? Sprowadzić lekarza?
Pokręcił głową.
– Tym sam się zajmę, później. Najpierw muszę dostać się na statek, zabrać stamtąd coś, zanim odpłynie. Czy mogłaby mi pani pomóc, kiedy będę wsiadał do łodzi? Nie zdołam jej jednocześnie utrzymać, a w dodatku tak strasznie wieje.
– Ależ mój drogi – zaprotestowała Agnes wzburzona. – Nie może pan nigdzie wyruszać w takim stanie!
– Niech mi pani tylko pomoże wsiąść do łodzi. Pożyczę ją na chwilę, nie jest umocowana na stałe, zresztą mnie nie zajmie to dużo czasu. Proszę mi podać rękę!
Zatrzymała się przy nich młoda kobieta. Patrzyła, jak Agnes pomaga mężczyźnie zejść po schodkach i przytrzymuje łódź.
– Proszę poczekać moment, pomogę – zaproponowała nieśmiało. Wyglądała bardzo zwyczajnie, a tę jej pospolitość potęgowała jeszcze wrażenie, iż dziewczyna przeprasza, że żyje. Szybko jednak znalazła się na dole i przytrzymała łódź. Była mocniejsza od Agnes.
Mężczyzna niezgrabnie zsuwał się w dół, w pewnej chwili poślizgnął się i omal nie upadł na Agnes. Jego twarz na moment znalazła się bardzo blisko i kobieta poczuła rozpalony gorączką oddech. Druga jednak zaraz wyciągnęła rękę i podtrzymała chorego. Odzyskał równowagę i bezpiecznie usiadł w łodzi.
– Dziękuję za pomoc – powiedział, odpychając łódkę od pomostu.
Patrzyły, jak roztapia się w mroku. Kawałki kry uderzały o burtę z chrzęstem, wiosło skrzypiało w dulce. Od dużego statku przy nabrzeżu biło światło, wicher wył wśród składów i magazynów. Agnes nagle uświadomiła sobie, że zmarzła.
Druga kobieta oświadczyła, że musi już iść, usprawiedliwiając się koniecznością zajęcia się psem, którego zostawiła przywiązanego do latarni. A Agnes okazała się zbyt tchórzliwa, by przyznać, że terier, którego kobieta nazwała bezdomnym psiskiem i który przyczynił jej kłopotów, należy do niej. W każdym razie prawie do niej. Agnes milczała, zdradziła Doffena i wstydziła się, że się go wstydzi.
Patrzyła, jak kobieta odchodzi w żółtych promieniach światła i znika wśród baraków magazynowych.
Dopiero wtedy odważyła się cicho zawołać Doffena. Mały biały cień przydreptał nie wiadomo skąd i stanął przy niej, jak gdyby nic się nie stało. Szybko wzięła nieposłusznego psiaka na smycz i bez sława ruszyła ku miastu.
Pastor Prunck rozmawiał w domu przez telefon. Jego gładka twarz błyszczała od potu.
– Tak, ale przecież obiecuję, że w ciągu dwóch tygodni położę wszystko co do grosza na pańskim biurku, dyrektorze Holt. Nie stanowi to dla mnie najmniejszego problemu, potrzebna mi tylko króciutka prolongata…
Głos dyrektora banku brzmiał surowo.
– Zbyt wiele było już tych prolongat, Prunck. Bank nie może dłużej czekać. Musimy mieć pieniądze najdalej jutro, inaczej podejmiemy rutynowe działania, zwykłe w takich przypadkach.
Odłożył słuchawkę.
Pastor stał, postękując. Myślał z wysiłkiem.