Выбрать главу

Marlenią Jasiczek za to, by sprawiać wrażenie osoby nie z tego, a z innego, wyższego świata, gotowa była oddać życie. Jej fryzury były inne od fryzur zwykłych śmiertelniczek, niedostępne zwykłym ludziom, układały je fryzjerki. Jej bluzki, jej suknie, jej rajstopy, jej płaszcze, jej buty były zawsze jedyne w swoim rodzaju i niepowtarzalne. Podobała mi się, jak mówię, wściekle i od pierwszego wejrzenia przyznałem jej za strój, za styl i za ogólne wrażenie jedną z najwyższych dotychczasowych not: pełne jedenaście i pół punktu. Uwielbiałem się na nią gapić, niestety, często było to słynne daremne wypatrywanie. Marlenią Jasiczek na uczelni pojawiała się rzadko. Kiedy już jako tako połapałem się w jej wyższościowych maniach, uznałem, że za nieustannymi nieobecnościami kryje się przemyślana strategia polegająca na dawaniu do zrozumienia, że prawdziwe życie jest gdzie indziej, a już z pewnością poza wydziałem prawa. Inne prawdziwie ważne sprawy, inni prawdziwie ciekawi ludzie, inne prawdziwie istotne spotkania pochłaniają mnie do tego stopnia, że ledwo, ledwo daję radę pokazać się tu raz w miesiącu – zdawała się oznajmiać każdym gestem, ja w każdym razie byłem pewien, że taki właśnie nadaje komunikat. Myliłem się, przynajmniej częściowo się myliłem. Jak zwykle przynajmniej częściowo się myliłem. Czasami myślę, że poza zgadywaniem cudzych FINów, co jest wyłącznie źródłem moich kłopotów, przynajmniej częściowo mylę się we wszystkich pozostałych kwestiach, co jest źródłem jeszcze większych moich kłopotów. Tym razem myliłem się, ponieważ powody licznych absencji Marleni Jasiczek były z jednej strony banalniejsze, z drugiej strony – zwłaszcza jak się w nie wmyśleć – paskudniejsze.

Kiedy w końcu w sprawie odganiania Konstancji zaczęła mi pomagać do tego stopnia, że staliśmy się sobie niezmiernie bliscy, przez co należy rozumieć, że na każdym spotkaniu bez względu na czas i miejsce ładowałem Marleni Jasiczek łapę pod spódnicę, ona zaś – nie rozproszona już żadną debatą prezydencką – za każdym razem zamierała w bezgranicznym zdumieniu i zduszonym głosem pytała: – Dlaczego? Wyjaśnij, dlaczego ładujesz mi łapę pod spódnicę? Otóż kiedy byliśmy już tak blisko, że łapy moje dochodziły do górnych partii jej niespotykanych rajstop, i kiedy ona pytała: – Dlaczego, wyjaśnij mi, dlaczego? – ja zaś nie byłem w stanie udzielać żadnych przekonujących odpowiedzi, bo wszystkie władze psychofizyczne skupiałem na tym, aby gmerać jeszcze głębiej i wyżej, i kiedy ona zawiedziona brakiem przekonującej odpowiedzi zaczynała bronić się jak tygrysica, słowem, kiedy bez względu na porę dnia i miejsce, bez względu na to, czy było to rano, czy wieczorem – w Ti Amo na Świętokrzyskiej, w Chez Lautrec na Siennej, w Chianti na Foksal, u mnie czy u niej – rozpoczynaliśmy walkę na śmierć i życie, kiedy przystępowałem do wyniszczającego szturmu, którego celem był następny centymetr kwadratowy jej uda, i kiedy okazywało się, że jest to obszar absolutnie nie do zdobycia, i kiedy wreszcie w tych straszliwych zapasach przychodziła biorąca się ze skrajnego wyczerpania chwila wytchnienia, kiedy zdyszani, spoceni i rozpaleni do białoczerwoności patrzyliśmy na siebie prawie z nienawiścią – za którymś razem, ledwo łapiąc oddech, zapytałem: – Dlaczego nie chodzisz na zajęcia? – Bo nie mam się w co ubrać – wyrzęziła z najwyższym trudem, ale bez namysłu.

Banalne? Banalne. Przy bliższym jednak wejrzeniu okazało się, że nie aż tak banalne. Marleni nie szło zwyczajnie o rytualną babską niepewność: co na siebie włożyć, jaką dobrać kreację na wykład z międzynarodowego prawa morskiego, jaką na ćwiczenia z postępowania cywilnego, a jaką na konwersatorium z przestępczości nieletnich. Marleni rzekomo szło o to, by się odziać w sposób nieodróżnialny od reszty towarzystwa. Trawiona manią wyższości i nieposkromioną potrzebą dawania do zrozumienia, że jest z innego świata, wzmagała i dodatkowo karmiła swą pychę obłudnie egalitarną potrzebą wtopienia się w tłum. Sama dla siebie była swoją własną, niezmiernie sobą zachwyconą widownią i miała tak przemożne poczucie własnej odmienności, że gotowa była dla ułatwienia swego odbioru zwykłym śmiertelnikom przebrać się za zwykłą śmiertelniczkę, ale i to było niemożliwe – była pewna, że blask jej wyjątkowości przebije najnikczemniejsze opończe. Wiem, wiem, że moje piękno was oślepia, gotowa jestem i pragnę je zasłonić, ale sami widzicie, że to jest niemożliwe, ja nie noszę takich rzeczy jak wy, moje najmarniejsze ciuchy i tak są inne niż wasze, bo ja jestem inna niż wy – nieraz wydawało mi się, że słyszę, jak Marlenia ni to łka, ni to chichocze w duchu. Wydawało mi się, że słyszę? Nie – słyszałem w sensie ścisłym. Owszem – ubierała się doskonale, ale dramat jej polegał na tym, że doskonałość jej stroju była w stanie tylko ona sama w pełni docenić i detalicznie opisać. Co masz na sobie? – mówiłem do słuchawki, lubiłem zwłaszcza przez telefon stawiać jej to zgrane pytanie starych uwodzicieli. Jeśli zresztą myślicie, że pytanie: Co masz na sobie? – ma sens tylko przez telefon, mylicie się; ileż to razy siedziałem z Marlenia face to face i chcąc jakoś zneutralizować gwałtowną potrzebę natychmiastowego ładowania łapy pod jej spódnicę, jedynie dotykałem tej spódnicy albo bluzki, albo innej rzeczy, którą miała na sobie, i pytałem: Co to jest? Marleniu, co ty masz na sobie? I Marlenia natychmiast i bez zdziwienia skrupulatnie wskazywała wszystkie niepowtarzalne rzeczy, które miała na sobie, i opowiadała, gdzie je kupiła, z jakiego są materiału i jakiej firmy. Przez telefon wychodziło to o wiele intensywniej, nie rozpraszała mnie jej widzialna i dotykalna bliskość, nie czułem jej zapachu, mogłem się skupić na samej opowieści. Uwielbiałem słuchać, jak Marlenia cichym i skrajnie skupionym na własnej garderobie głosem szczegółowo opisuje brązową organdynową sukienkę z wstawkami i podbiciami uczynionymi z kremowego włoskiego jedwabiu, całość ma generalną linię perwersyjnego habitu, tym perwersyjniejszego, że ostro wcięty bok rozchyla się z każdym krokiem i ukazuje dwie trzecie uda spowitego w mgławicowo koronkowe rajstopy Calzedonia.

Marlenia Jasiczek wyszła za mąż zaraz po maturze za zamożnego przedsiębiorcę budowlanego i wczesne i zawarte dla pieniędzy małżeństwo dało jej cały szereg asumptów do wyższości. Po pierwsze, już na pierwszym roku była mieszkającą we własnościowych apartamentach mężatką, co w oczywisty sposób odróżniało ją od innych studentek, w zdecydowanej większości prowincjonalnych i zagubionych w wielkim mieście panienek bez grosza, które bez przerwy szukały jakiegoś kąta i które mania masowego wychodzenia za mąż owładnąć miała – jeśli wierzyć obserwacjom Konstancji – dopiero za trzy lata. Po drugie – zamożny przedsiębiorca wyposażał ją w odpowiednie środki pozwalające na banalną wyższość wegetacyjną: żywiła się wyżej stojącymi potrawami, piła wyżej stojące napoje, sypiała w wyżej stojących pościelach. (Jej, wspomniana już, skłonność do wyżej stojących przyodziewków znajdowała – rzecz jasna – w takich okolicznościach wręcz erupcyjne pole do popisu). Po trzecie – od tego punktu robi się ciekawiej, bo przychodzą paradoksy – Marlenia miała świadomość, iż wychodząc za mąż dla pieniędzy, popada, w gruncie rzeczy, w niższość, i to w niższość studziennie trywialną. I im niżej wylądowała, tym wyżej wyleźć postanowiła. Niczym człowiek upadły – jak by powiedział ksiądz Kubala – niczym człowiek upadły, co dno życiowe pod stopami poczuwszy, znajduje zarazem w sobie dość siły, by się od tego dna odbić i odbija się, i szybuje, i znajdując rozkosz w szybowaniu, nie przestaje szybować i nie zadowala się szybowaniem na zwykłych poziomach, bo pamięta, jak był nisko, i chce być teraz tym wyżej, tak i Marlenia postanowiła uczynić wszystko, by swe trywialne małżeństwo uwznioślić i wywindować. Po czwarte w takim razie, po piąte, a może i po szóste, rozlewnie rozwodziła się – staranie jednak unikając jakichkolwiek konkretów – nad rzekomą inteligencją swego męża (o kjórym w najlepszym wypadku można było powiedzieć, że nie był typowym wsiowym burakiem), ekstatycznie zapewniała, iż łączącej ich miłości nie odnotowały dotąd żadne ziemskie kroniki oraz na wszelki wypadek zanurzała całą sytuację w fanatycznym katolicyzmie.