Natychmiast wyobraziłem sobie mój papieski helikopter lądujący w samym środku młodzieżowego obozu rekolekcyjnego w Stromej. W pierwszej chwili byłem pewien, że natychmiast zacznę surowo karać duchowych i świeckich odpowiedzialnych za szerzenie klerykalnego faszyzmu, ale lepiej nie; nikogo nie karzę, niczego nie daję znać po sobie, spokojniutko wysiadam z helikoptera i skrupulatnie wizytuję. Niby się przechadzam, ale wszędzie zaglądam! Niby neutralnie rozmawiam, ale tylko o jednym mówię! Niby ogólne uwagi daję, ale o wszystko pytam! A jak tam z odżywianiem? A za tłusto nie jadają? A za słodko? A za obficie? A na przykład na śniadanie co młodzi katolicy jedzą? A na obiad? A na kolację? No dobrze – kolację darujmy sobie. A o której pobudka? A potem co robią? A przedpołudniem? A popołudniem? A czasu wolnego ile mają? A ilu ich jest? A chłopców? A dziewcząt? A jakieś niepokoje związane z wiekiem bywają? A nieskromnego przyodziewku nie przyodziewają? A chłopcy w krótkich spodniach chodzą? A dziewczynki w krótkich spódnicach chodzą? A plażować chodzą? A w siatkówkę grać chodzą? A rzeczy świeckie ich uwagi nie odciągają? A przez telefon nie zbytkują? A ile radia słuchają? A ile telewizji oglądają? A ile gazet czytają? A na walkmanach jakich kaset przeważnie słuchają? A Roxette słuchają? A Depeche Modę słuchają? A Pauli Abdul słuchają? A same, co nasze katolickie ptaszki śpiewają? A dobrze! A dobrze! A bardzo niedobrze! – ryknąłbym nagle na papieskich pochwał pewny świecki i duchowny personel obozu. A bardzo niedobrze, księże Marku, księże Robercie i księże Kazimierzu!
Bardzo niedobrze – powtórzyłbym już spokojniejszym głosem i przebiegłą maskę papieża pierdoły, papieża Pimki precz bym odrzucił i surowo, stanowczo, ale spokojnie nakazałbym, co następuje: Ja papież, Ojciec Święty, następca świętego Piotra, biskup Rzymu nakazuję, aby odtąd na śniadanie płatki musli, ser, wędlina i świeże bułki podawane były. I nakazuję, aby nie było żadnych faryzejskich ograniczeń w stroju, co specjalnie młodych katoliczek tyczy, które, jeśli pragną, niechaj chodzą nawet w mini. Tak nakazuję, albowiem mini podoba się Panu.
I ja Ojciec Święty nakazuję, aby w każdym pokoju było radio z ukaefem, a na świetlicy duży kolorowy telewizor.
I nakazuję zainstalowanie w holu wrzutowego automatu telefonicznego i nakazuję powszechny doń dostęp do godziny 22.00 w dni powszednie, a do 23.00 w niedzielę i święta. I nakazuję, aby codziennie rano na obóz gazety przywożone były, specjalnie „Gazeta Wyborcza", „Tygodnik Powszechny", „Polityka" oraz „Nie" Urbana, niechaj wżdy młodzi katolicy wiedzą, co Żydowie czynią. I nakazuję, aby każdego dnia czas poobiedni czasem wolnym był ogłaszan – niechaj w obcowaniu z własną wolną wolą młodzi się ćwiczą. Amen. Potem jeszcze trzem księżom pogroziłbym palcem i trzy papieskie przestrogi: Za dużo nie pić. Za dużo nie pedalić. Za dużo nie myśleć – na odchodne bym rzucił i wzbiłbym się w powietrze. I przez okno helikoptera widziałbym malejącą grupę, jasne jak blask włosy Esmeraldy odbijałyby od reszty, najdłużej bym ją widział i najszczodrzej błogosławił.
ROZDZIAŁ XIII – Trupie trasy
Pytanie o miłość nie przyszło mi łatwo. W końcu jednak przemogłem się i zapytałem:
– Słuchaj, czy ty w ogóle kogoś kochałaś? Czy ty kogoś kochałaś prawdziwą, głęboką miłością? – Tak – odpowiedziała Konstancja po chwili, która nie była chwilą wahania nad tym, czy istotnie przeżyła prawdziwą miłość, ale nad tym, czy o tej prawdziwej miłości opowiedzieć. Znaczący i bardzo uwiarygodniający całą historię szczegół. W końcu z czym jak z czym, ale z opowiadaniem, z natychmiastową gotowością do opowiadania Konstancja kłopotów nie miała żadnych. Żadnych wahań, żadnych oporów, żadnych hamulców. Przeciwnie: ostra świadomość własnego kunsztu narracyjnego i prawie zawsze ostra pod tym względem jazda. Jestem kobietą w wieku Chrystusowym, a kobiety w wieku Chrystusowym potrafią opowiadać dobrze, ciekawie i bezwstydnie. Ile razy słyszeliście ten nieśmiertelny aforyzm? Ja – sto tysięcy razy.
Nie wiem. Nie wiem, czy wszystkie kobiety w wieku Chrystusowym potrafią opowiadać dobrze, ciekawie i bezwstydnie. Konstancja, jak wiecie, potrafiła. I to, że przez moment zawahała się, czy dać dobrą, ciekawą i bezwstydną opowieść o swej jedynej prawdziwej miłości, było jak pieczęć prawdy.
Jedynie, prawdziwie i głęboko kochałam pewnego swego czasu bardzo popularnego muzyka rockowego. Wiem, że początek brzmi kiepsko, ale zrozum: ja miałam wtedy dwadzieścia lat. Ja dalej miałam dwadzieścia lat. Ja cały czas miałam dwadzieścia lat. (Człowiek bardzo długo ma dwadzieścia lat. Jak byłam z wziętym mecenasem, miałam dwadzieścia lat, i jak byłam ze swego czasu bardzo popularnym muzykiem rockowym, miałam dwadzieścia lat. I nie ma tu żadnej sprzeczności, choć z pierwszym byłam prawie dwa, a z drugim dokładnie trzy lata. Oni się zresztą zazębiali w sensie ścisłym. Z mecenasem – jak wiesz – do samego raptownego końca było całkiem nieźle, ale widocznie, a raczej niewidocznie, bo podświadomie tęskniłam za wolnością, a może za nowym układem. I już wtedy układałam – tak jest – układałam namiętne listy wielbicielki do muzyka rockowego. Długo nie odpisywał. Ponieważ miałam absolutną pewność, że na mój list niepodobna nie odpisać, usprawiedliwiałam jego milczenie jakimiś nieprzewidzianymi okolicznościami, winą poczty, zmianą adresu, tym, że często był w trasie i nie tyle cierpliwie, co konsekwentnie słałam pisma ponaglające. W końcu odpisał. Moja ekstaza była niewspółmierna do niechlujnej formy i ewidentnie obleśnej treści listu. Z pięciu albo sześciu zdań w pełni czytelny był jedynie fragment mówiący kiedy i w jakim hotelu będzie osiągalny w Warszawie. Rozchwiane pismo i rozmazane litery nic mi, że tak powiem, same sobą nie mówiły – a powinny. Oczywiście od razu wiedziałam, że wtedy i tam, gdzie będzie osiągalny, będę próbowała go osiągnąć. Doskonale też wiedziałam, w jakim celu będę próbowała go osiągnąć. Powiem otwartym tekstem: byłam szczerze dumna, że wielkodusznie zgodził się mnie przelecieć. Choć akurat tą dumą jakoś nie dzieliłam się z moimi współmieszkankami z Jelonek.
W porze jego osiągalności pojawiłam się w hotelowym holu. Recepcjonista zadzwonił i podał mi słuchawkę. Za nim zdążyłam się przedstawić, przypomnieć, powiedzieć o liście, zanim w ogóle zdążyłam cokolwiek wydukać, on, a raczej jego tak bliski, że aż nierzeczywisty głos zapewnił mnie czule, że zaraz, góra za osiem minut będzie w kawiarni na dole. Czekałam osiem minut plus jeszcze czterdzieści minut – w sumie czterdzieści osiem. Wkradło się, można powiedzieć, drobne spóźnienie. Ale ponieważ, jak się wreszcie zjawił, przeprosił mnie za katastrofalne i niewybaczalne spóźnienie, byłam szczęśliwa, że się spóźnił. Chryste Panie, taki facet mnie przeprasza – pomyślałam w upojeniu. Był podobny do swych niewyraźnych i chwiejnych liter – trząsł się. Natychmiast zamówił setkę wódki i piwo – dalej nic mi to nie mówiło. Poprosiłam o to samo. Spojrzał na mnie z uznaniem, byłam szczęśliwa. Potem w łóżku wyznał, że nie pamięta, kiedy ostatnio nie dopił piwa w knajpie. Dalej nic mi to nie mówiło. Byłam rozanielona, że w nagłym szale wzajemnej skłonności zostawiamy niedopite trunki i idziemy na górę. Co mówię: idziemy. Biegniemy jak szaleni! Lecimy, lecimy na skrzydłach nagłej i nieodwracalnej miłości! Najzabawniejsze, że to właśnie okazało się prawdą – była to miłość nagła i nieodwracalna. Ale wtedy – myśmy o tym nie wiedzieli. Wtedy był pomiędzy nami wyłącznie nieubłagany związek zgody zmysłowej: on pragnął mnie mieć, ja zaś pragnęłam, by on mnie miał. Yoila. Pragnęłam tego z całej duszy. Do dziś wprawdzie nie mam pewności, czy mam duszę, ale mam i wtedy też miałam pewność, że mam ciało, i miałam pewność, że moje ciało łaknie dotyku, łaknie nie duchowej, może nawet nie ludzkiej, a zwierzęcej rozkoszy dotyku.