Coraz częściej zdarzały mi się chwile czystej nienawiści. Nienawidziłam go, przeklinałam, kombinowałam, jak się zemścić, jak go zranić. Przysięgałam sobie, że tym razem nie pojadę, że przestał mnie obchodzić, że zostawiam go na dobre, że zaczynam żyć po swojemu, swoim życiem. Ale moje życie było już doszczętnie przez niego zburzone, by dało się nim żyć. Podnosiłam słuchawkę, odkładałam słuchawkę, pakowałam się, szarzało, siedziałam w pociągu. Kierownik chyba trochę przesadził.
Najdłuższą przerwę miał po napisaniu „Kostii". Wtedy prawie uwierzyłam. I to był błąd. Błąd o poważnych konsekwencjach. W każdym razie napisał „Kostię" i przysiągł na „Kostię". Przysiągł, że tym razem: tak. Absolutnie, nieodwołalnie i do końca życia: tak. Przysiągł na „Kostię", czyli na mnie. Byłam Kostią, a w „Kostii" każdy ton i każda samogłoska była mną. Wyglądało, że przysięga podziałała. Przez dwa miesiące spokój. Trzeci miesiąc – spokój. Telefony liczne, ale nie od trupa. Wręcz przeciwnie. Wydzwaniał do mnie stęskniony, mocny, superfacet. Ja wydzwaniałam do niego. Chryste Panie, jak myśmy potrafili za sobą tęsknić! Bo nasze wspólne życie w nadmorskich pensjonatach, owszem, było cudem, ale był to, że tak powiem, cud dnia powszedniego. To było jak oddech. A jak się rozstawaliśmy, natychmiast brakowało tchu. Rozumiesz, jak jego nie było przy mnie, a nie był trupem, żył, był gdzieś daleko, to mnie wszystko bolało. Dusiłam się i wszystko mnie bolało. To po tym duszeniu, kiedyś na początku, po mojej drugiej wyprawie ratowniczej poznałam, że go kocham. Przyjedź, ratuj, kocham ciebie. Pojechałam, pomogłam, odratowałam, jeszcze wtedy wszystko na wesoło, śmichy chichy, wracam z lekkim sercem, zadowolona jestem, że mi się takie barwne urozmaicenia trafiają, szykuję pełnofabularne opowieści dla moich współlokatorek i nagle zaczynam się dusić. Nagle tak potworny brak, że nie wiadomo, co począć. Przyjechałam, uratowałam, kocham ciebie. Dawne dzieje. Wszystko dawne dzieje, ale to pierwsze duszenie – dzieje najdawniejsze. Dzieje najnowsze: trzy miesiące dławiąco zachwycającej tęsknoty, genialnych telefonów, najbardziej upajających spotkań świata. Kiedy równo po stu dniach zadzwonił spokojnie po staremu obrócony w trupa, w pierwszej chwili nie uwierzyłam, w pierwszej chwili pomyślałam, że sobie ciężko i makabrycznie żartuje, że trzymają się go żarty niewczesne. Ale to nie były żarty. Trup dzwonił z Poznania z hotelu Merkury. Znałam. Już kiedyś był tam trupem. Znałam architekturę cmentarza i grobu. Wszystko we mnie zamarzło i wszystkp we mnie zamarło. Zamarła i zamarznięta odłożyłam słuchawkę, zamarła i zamarznięta spakowałam się, zamarła i zamarznięta siedziałam w pociągu. Szarzało. Z obu stron równiny. Wschodziło słońce. Ludzie wsiadali i wysiadali. Facet, który zaczął do mnie mówić, najpierw twierdził, że wsiadł w Koninie, ale potem, jak wybiła godzina intymnych wyznań, wyznał, że zauważył mnie po drodze do restauracyjnego i specjalnie przeniósł się z sąsiedniego wagonu. Zaczął do mnie mówić. Mówił do mnie. Z początku nie mogłam tego znieść, coś tam na odczepnego odpowiadałam, tak, nie, też z Warszawy, na krótko, niewiadomo; i nagle nagle! – Patryku – poczułam, że ta zdawkowa rozmowa o niczym przynosi mi niepojętą ulgę, że odwraca moją uwagę od koszmaru, że moje obrócone w lód serce taje, że wraca do mnie życie, że chcę bez końca gadać z tym przygodnie poznanym towarzyszem podróży, bo to przecież sama rozkosz jest. Wtedy dla mnie brak udręki – był rozkoszą. A inne rozkosze? Zapomniałam o nich! Zapomniałam, że istnieje rozkosz średniości, rozkosz beztroski, rozkosz pustki w głowie, rozkosz paplania o niczym. I rzuciłam się na tego faceta jak wariatka! Poszliśmy na piwo do restauracyjnego! Rozumiesz? Ja na piwo! Pomijając znany ci fakt, że po dwóch piwach jestem pijaniutka, wtedy, jak byłam z muzykiem rockowym, w poczuciu niepisanej solidarności nawet kropli piwa ani żadnego alkoholu do ust nie brałam. A tu proszę: Na piwo do restauracyjnego! Z obcym facetem w dodatku! Kolejne tabu przełamane! A nawet tabu tabu! A później wręcz tabu, tabu, tabu, tabu! Wszystkie tabu! Bo nagle, zwłaszcza po wypiciu małego piwa w restauracyjnym, zdecydowałam się – w akcie odwetu – usamodzielnić. Postanowiłam, że wprawdzie jadę do Poznania, ale jadę tam nie na czyjeś zawołanie i nie po to, by komuś służyć, ale jadę, bo taki mam kaprys! I mam też taki kaprys, że tym razem nie zatrzymam się w Poznaniu jak zwykle w hotelu Merkury, ale tym razem wybiorę dla kaprysu Novotel! I jak słowo daję, taki miałam zamiar. W końcu facet był przystojny, wysoki, szczupły, zajmował się importem i eksportem a może na odwrót, polaroidów, więc w zasadzie why not? Czemu bym nie miała z uroczym Polaroidem zjeść kolacji, skoro taki mam kaprys? Facet jest w dodatku w moim typie, bo przecież przypomina wziętego mecenesa, nawet podobny ma sposób mówienia i podobny uśmiech! Dlaczego bym nie miała z nim pójść? Trupie! Pójdę, bo ciebie totalnie olewam! Trupie! Trupie, który mi zabrałeś moje życie, zdychaj! Zdychaj, trupie! Idę z Polaroidem do Novotelu, a rano, jak tylko zacznie szarzeć, wracam do Warszawy! Pa, pa! Trupie!
Realizacja moich kaprysów powiodła się częściowo. To znaczy prawie w całości, ale zabrakło niezbędnego wykończenia. Ten brak sprawił, że od dawna sypiąca się historia mojej miłości do sławnego swego czasu muzyka rockowego sypała się odtąd na łeb na szyję. Bo kiedy w środku nocy (znowu w środku nocy, zawsze w środku nocy) ubrałam się i wyszłam z Novotelu, zamiast faktycznie konsekwentnie udać się na dworzec, wsiąść do pociągu i wrócić do Warszawy, polazłam do zdychającego w Merkurym trupa. Oczywiście trawiły mnie wyrzuty sumienia. A jak są wyrzuty sumienia, to jest i agresja.
Przecież to twoja wina, trupie! Tyś mnie zmusił do jazdy do Poznania! Przez ciebie się upiłam! Tyś mnie wepchnął jakiemuś przypadkowemu Polaroidowi do łóżka! Jak widać, w mojej udręczonej głowie koncepcja suwerennych kaprysów znów zastąpiona została koncepcją całkowitego zniewolenia. Szamotałam się, byłam w skrajnej rozpaczy, ludzie w takich sytuacjach się zabijają. I postanowiłam się zabić. Postanowiłam zabić wszystko. Weszłam do pokoju, śmierdziało jak zwykle, trup jak zwykle leżał na wyrku, na podłodze jak zwykle stała jakaś niedopita butelka. Owszem, miałam zamiar popełnić samobójstwo, ale tak, żeby mnie,uratowali. Innymi słowy mówiąc, byłam pewna, że trup jak zawsze jest nieprzytomny. Podniosłam z podłogi butelkę czegoś ohydnie gorzkożołądkowosłodkiego, napiłam się z gwinta, pochyliłam się nad trupem i powiedziałam: Zdradziłam cię, trupie. Z facetem przypadkowo poznanym w pociągu poszłam do Novotelu i tam ciebie zdradziłam. Wiem, trupie, że jak zwykle śpisz trupim snem i nie słyszysz, co mówię, ale ja muszę to powiedzieć na głos.
– Nie śpię. Słyszę, co mówisz. – usłyszałam jego głos i jeszcze przez sekundę miałam nadzieję, że jednak majaczy, a logiczna zbieżność pomiędzy naszymi kwestiami jest czysto przypadkowa, ale nie; nie była przypadkowa, nie majaczył, nie spał. – Czekałem na ciebie. Nie śpię. Słyszę, co mówisz.