Выбрать главу

ulubionego autora, że parodiuje jego wielkie teksty, że je złośliwie umniejsza. Poszła, aby maksymalnie przybliżyć się do tematu swojej pracy rocznej, a efekt był odwrotny: przybrawszy nikczemną powłokę cielesną, temat jej pracy rocznej oddalał się od niej na zastraszające odległości. Siedziała i kombinowała, jakim najmniej zauważalnym sposobem wydostać się na zewnątrz. Dyskusji po wierszach słuchała z opuszczoną w poczuciu zażenowania głową – w zasadzie nie była to dyskusja, a całe serie wygłaszanych z jednakowo teatralnym namaszczeniem dziękczynnopochlebczych peanów. W pewnym jednak momencie usłyszała wypowiedź odmienną zarówno pod względem artykulacji, jak i merytoryzmu. Uniosła głowę w przekonaniu, iż piskliwy i najwyraźniej totalnie wrogi w stosunku do dorobku największego żyjącego polskiego poety głos należy do jakiegoś wychudzonego i długowłosego kontestatora literackiego. Znała z widzenia taki typ antropologiczny, zapuszczeni pod względem higieny osobistej buntownicy estetyczni sporadycznie pojawiali pod łukowatymi sklepieniami instytutu filologii polskiej. O niektórych z nich mówiono, że niebawem złożą tomik wierszy w prawdziwym wydawnictwie. Ale pośrodku sali stał dosłowny olbrzym, w którym wszystko z wyjątkiem krótko obciętych włosów i wysokiego głosu znamionowało fizyczny rozmach. Czaszka olbrzyma była wyraziście i śmiało sklepiona, bary potężne, dłonie jak bochny chleba. Odziany był w dżinsową bluzę niespotykanie wielkich rozmiarów i atakował największego żyjącego polskiego poetę z werwą i inteligencją. Za pomocą dobrze skonstruowanych argumentów zarzucał mu brak dystansu do świata, ideologiczne zaślepienie a rebours, epatowanie brzydotą i najzwyczajniejsze w świecie kombatanctwo w antycznym sztafażu. Oczywiście natychmiast rozległy się syki, pohukiwania i prześmiewcze parsknięcia, olbrzym, choć z początku szło mu dobrze, z czasem zaczął się – rosnącą agresją bezkrytycznych wielbicieli największego żyjącego polskiego poety – peszyć. Sam największy żyjący polski poeta przyjął strategię szlachetnej wyrozumiałości, gestami i rysami twarzy dawał wręcz do zrozumienia, iż ma świadomość własnej niedoskonałości i w niektórych przynajmniej sprawach solidaryzuje się ze swym antagonistą. Było to, rzecz jasna, od początku do końca obleśnie obłudne, ale przyniosło efekt: olbrzym nie dokończył swej perory i usiadł w poczuciu całkowitej izolacji. Tak przynajmniej zdawało się matce, która nagle postanowiła, że jak ten cały cyrk się skończy, na chwilę mimo wszystko zostanie, podejdzie do odrzuconego przez ogół olbrzyma i wyrazi mu swoje duchowe poparcie. Decyzja przyszła jej tym łatwiej, że ten cały cyrk nie tyle nagle się skończył, co całkiem nagle zmienił swą postać. Nie było żadnego zamykania części oficjalnej, żadnego zapraszania gości na symboliczną lampkę czegoś mocniejszego, żadnego gremialnego przechodzenia do sali bankietowej, której tam zresztą nie było w ogóle. Nagle okazało się, że wszyscy ni stąd, ni zowąd, mają w dłoniach pełne kieliszki, dosłownie było tak, jakby jednym niedostrzegalnym ruchem zgodnie wyjęli je z kieszeni. Można powiedzieć, że literatura polska w okamgnieniu i z właściwą jej tylko na tym polu wirtuozerią przeistoczyła się w życie towarzyskie.

Matka zaczęła się w panice rozglądać, czy aby olbrzym zrozpaczony klęską poniesioną w starciu z klasykiem nie pomyka samotnie ku wyjściu, ale nie, stał pod ścianą, z ożywieniem coś komuś tłumaczył, w garści – jak wszyscy – trzymał kieliszek wódki. Gdy zbliżyła się doń na odległość umożliwiającą wygłoszenie duchowego poparcia, w gruncie rzeczy bez zdziwienia skonstatowała, że sama, pod tajemniczym względem trzymania w palcach nie wiadomo skąd wziętego kieliszka, nie różni się od innych. Wypiła duszkiem, był to chyba jeden z nielicznych,

a może jedyny w życiu kieliszek wódki, jaki moja matka wypiła duszkiem, zakręciło się jej w głowie i chyba zaczął plątać język, ale nie z tego powodu, w każdym razie nie tylko z tego powodu nie doszło do wygłoszenia przez nią pod adresem bezkompromisowego olbrzyma żadnych wyrazów duchowego poparcia. Po pierwsze: bezkompromisowy olbrzym nie był w najmniejszym stopniu osamotniony – otaczał go spory tłum klasycznie długowłosych, klasycznie wychudzonych i klasycznie zapuszczonych pod względem higieny osobistej młodych kontestatorów literackich. Po drugie: nie było w nim nawet śladu poniesionej klęski, przeciwnie – tryumfował, przyjmował gratulacje i obficie ze swymi zachwyconymi kumplami rozpamiętywał szczegóły swego, jak to, sycąc się frazą, ujmował: brawurowego dojebania staremu grafomanowi. W sumie matka miała dość niesłychanie licznych tego wieczoru zwrotów akcji i zamierzała odejść bez słowa. Ale niestety, niestety, niestety – powtarzała w swej opowieści to niestety bez końca, w miarę upływu czasu z coraz mniejszą melancholią, z coraz natomiast większą irytacją. – Zamierzałam odejść bez słowa, ale niestety, niestety, niestety, zatrzymał mnie jeden z akolitów olbrzyma. To prawda, był najlepiej z nich wszystkich uczesany, najmniej wychudzony i najbardziej zadbany, chyba pachniał nawet jakąś nędzną wodą kolońską, ale nie były to przecież powody, żeby zostawać – musiałam być pijana.

– Po pierwsze – odpowiadał ojciec – ja nie używałem wtedy żadnej nędznej wody kolońskiej, ponieważ nigdy w życiu nie używałem żadnej nędznej wody kolońskiej. Wtedy się używało old spice'a, używało się zresztą, jak się używało, kto używał, to używał, ja używałem. Old spice to nie było wtedy byle co, a w naszych, Agnieszko, kręgach, w kręgach przymierających głodem ludzi sztuki, to całkiem nie było byle co. Doskonale o tym wiesz. Po drugie, po trzecie, po czwarte, po piąte i po setne cała reszta

twojej historii, Agnieszko, to jest radio Erewan! Radio Erewan w postaci czystej! Nie tu, ale tam, nie my, ale oni, nie wtedy, ale kiedy indziej. Przede wszystkim trzeba zacząć od tego, że autor, którego nazywasz najwybitniejszym żyjącym polskim poetą, nigdy, ani wtedy, ani przedtem, ani potem nie był najwybitniejszym żyjącym polskim poetą. Najwybitniejszy żyjący polski poeta i wtedy, i przedtem, i długo jeszcze potem był na emigracji, i choćby tylko z tego powodu w połowie lat siedemdziesiątych nie mógł mieć żadnego wieczoru autorskiego w Krakowie. I jako żywo nie miał on takiego wieczoru! Wieczór poety, o którym pisałaś pracę roczną i którego mylnie określasz jako najwybitniejszego żyjącego polskiego poetę, owszem odbył się w sali związku literatów, owszem pewien mój nieszczęśliwy przyjaciel zabrał na nim głos, owszem ja na tym wieczorze byłem, owszem być może i ty na tym wieczorze byłaś, ale przecież myśmy się tam nie poznali! Na Boga! Agnieszko! Przecież myśmy się, Agnieszko, poznali na przedstawieniu „Dziadów" w reżyserii Konrada Swinarskiego! Przypadkiem usiedliśmy obok siebie, przedtem, jak to wszyscy w Krakowie, trochę znaliśmy się z widzenia, ale wtedy na „Dziadach" pierwszy raz zaczęliśmy ze sobą gadać! Pamiętam to dobrze, bo doskonale pamiętam, jak byłaś ubrana! Wiesz, że ja do takich szczegółów, powiedzmy – kostiumowych, mam pamięć nieomylną i fotograficzną! I fotograficznie, i nieomylnie pamiętam, że miałaś na sobie czerwoną bluzkę typu boucle i żółtą kremplinową mini!

– Przecież ja czerwoną bluzkę i żółtą mini miałam właśnie na wieczorze autorskim – proszę bardzo, nie chce mi się całe życie spierać z tobą o to samo: jednego z największych żyjących polskich poetów – odpowiadała matka. – Pamiętam dobrze, bo umyślnie założyłam najbardziej awangardowe szmaty, jakie miałam. Brałam bowiem pod uwagę, że podejdę do poety, którego wyobrażałam

sobie jako wysokiego i wychudzonego bruneta o chmurnym spojrzeniu, i prosząc o dedykację na tomiku wierszy, wyznam mu, że piszę o nim pracę roczną. Tak sobie wyobrażałam, a tu takie, okazało się, fiasko. Siedziałam potem jak na rozżarzony ch*vęglach, bo wydawało mi się, że wszyscy się na mnie gapią z powodu prawie sylwestrowego zestawu ciuchów. Pamiętam bardzo dobrze.

– Owszem, owszem – ojciec pochylał głowę ze świadomością, że pochyla głowę – owszem, owszem bardzo dobrze pamiętasz, Agnieszko, owszem, bardzo się wtedy w teatrze wszyscy na ciebie gapili. Własną dumę z tego powodu ja z kolei też doskonale pamiętam. I pamiętam doskonale, jak się zachowywałaś i co mówiłaś. Bo przedstawienie – hę, hę, hę – pamiętam, nie będę ukrywał, słabiej. A nawet powiem z całą otwartością: ja wtedy z twojego powodu, Agnieszko, z powodu twoich włosów do ramion, z powodu twoich piersi okrytych czerwoną bluzką typu boucle, z powodu twoich ud lewo osłoniętych żółtą mini miałem przedstawienie z głowy. Ale i to było dobre, bo ja dzięki temu, dzięki tobie, Agnieszko, byłem potem jeszcze niejeden raz na „Dziadach" i w pewnym sensie tobie zawdzięczam wielka rolę, jaką ten spektakl odegrał w moim duchowym życiu. Ale wtedy, pierwszy raz, ty byłaś spektaklem, ty byłaś sceną i ty byłaś dramatem. Ty wtedy, Agnieszko, cały czas zachowywałaś posępną powściągliwość, ponuro, a nawet wrogo przypatrywałaś się aktorom, a specjalnie aktorkom…

Ojciec wątek niechętnego odbioru przedstawienia przez matkę opowiadał i odgrywał długo i rozlewnie, przybierał jej wrogie miny, odtwarzał jej wzgardliwe grymasy, trwało to w nieskończoność, aż podobno w końcu matka znienacka nachyliła się ku niemu i jej rozdygotany szept jął płynąć wprost do jego zdrętwiałego z osłupienia i żądzy ucha: