– Za duże piersi, trochę ma za duże piersi – marudzi młody Messerschmidt. – A poza tym ja ją już miałem… I to nie raz…
– Pokaż pan – interweniuje doktor Swobodziczka i okiem wytrawnego znawcy lustruje fotografię ponętnej szatynki. – No co pan, kapryśny sportowcze… Co pan… Imponujący, epicki biust godzien najwyższego uznania. A co do tego, że pan ją już miałeś, to pańska w tym głowa, żeby urozmaicić monotonię.
– Faktycznie – skwapliwie przyznaje młody Messerschmidt – faktycznie, szczerze trzeba przyznać, że nie z takimi cycatkami się bywało.
Grymas arystokratycznego niesmaku wykrzywia twarz doktora i jakby dla oczyszczenia pochyla się on nad swoją wybranką – ciemnoskórą Azizi Johari o koszykarskim wzroście.
– Rzadkość, prawdziwa rzadkość – doktor cmoka konesersko – ona jest mniej więcej pański rocznik – mówi do ojca – wczesne w każdym razie lata pięćdziesiąte i dziewczyny mierzące ponad metr osiemdziesiąt to jest jeszcze wielka rzadkość. Nawet na Czarnym Lądzie, nawet w Kenii… Dopiero w jego pokoleniu – doktor obraca głowę w moim kierunku, pomimo późnej godziny nikt nie wygania mnie do łóżka, leżę na podłodze i na kolejnych kartkach próbuję narysować dach, dom i dym. Próbuję rysować tak jak Esmeralda Dorsz. Niestety, także jestem człowiekiem fiaska: nigdy nie będę rysował tak jak Esmeralda Dorsz.
– Dopiero w jego pokoleniu wyrosną całe rzesze strzelistych panienek… To już pewnie nie będzie nasza sprawa, choć kto wie, kto wie…
Profesor Chmielowski udaje, że się waha, w istocie w ogóle nie jest zainteresowany rytualnym wybieraniem nałożnic, nie mówiąc już o kolegialnym omawianiu ich uroków, jak zawsze udaje jednak, że nie może się zdecydować, dziś rzekomo waha się pomiędzy Connie Kreski a Stellą Stevens…
– Profesorze – mówi z pozorującą wielkoduszność ironią ojciec, który dawno rozkodował prawdziwe powody powściągliwości doktora i który zarazem świetnie się czuje i świetnie kreuje rolę nadzorcy targowiska niewolnic. – Profesorze, doradzam wyrok salomonowy, proszę zaprosić obie piękności!
Profesor Chmielowski z całych sił pragnie zaprzeczyć, już otwiera usta, już unosi dłoń w geście sprzeciwu, gdy nagle wybucha powszechna panika. Alkohol musi natychmiast zniknąć ze stołu, rozebrane modelki pierzchają z głów koneserów – ksiądz Kubala znów postanowił zajrzeć pomimo późnej pory. Już kroczy przez rozjaśnione padającym z okna światłem podwórze, zaraz zastuka, uchyli drzwi, wejdzie i bez względu na pogodę rozcierając zgrabiałe dłonie, powie:
– Witam, witam, witam! Wybaczcie, ale postanowiłem zajrzeć mimo późnej pory. Przechodziłem, patrzę, widzę: świeci się. Myślę sobie: wpadnę.
Rytualne sceny powszechnej paniki zapierają mi dech w piersiach. Biesiadnicy zawsze mają chwilę na maskujące ruchy, wszystkich nieoczekiwanych przybyszy i niezapowiedzianych gości zawczasu doskonale widać, jak przemierzają nasze słynne wyłożone polnymi kamieniami podwórze. Gdy pojawia się ksiądz Kubala, widać go specjalnie wyraziście: i z powodu majestatycznie sunącej pod oknem sutanny, i – bardziej może jeszcze – z powodu niemal materialnie emanującej zeń duchowości.
Panika, jaka wtedy wybucha, zapiera mi dech w piersiach nie swoją gwałtownością, a swym (połączonym z gwałtownością) niesamowitym skoordynowaniem. Doktor Swobodziczka porywającym ruchem chowa butelkę pod stołem. Ojciec zgarnia archiwalne numery „Playboya" i precyzyjnym rzutem umieszcza je na sięgającym powały kredensie z gruszowego drewna. Stryj Karol Adolf z błyskawiczną metodycznością zbiera kieliszki ze stołu i równie błyskawicznie co delikatnie skrywa je na dnie zlewozmywaka. Profesor Chmielowski podnosi się z miejsca i rusza w kierunku drzwi, by już na samym progu powitać księdza i by, w razie czego, jeszcze na chwilę odwrócić jego uwagę. Jedynie młody Messerschmidt wyłamuje się z kolektywu, choć to, co czyni, też zasługuje na najwyższy podziw. Młody Messerschmidt natychmiast zapomina o zbyt obfitym albo zbyt szczupłym biuście, który ma mu przypaść tego wieczoru, i skupia się na rzeczach naprawdę ważnych. Niewiarygodnie zręcznym ruchem chowa pełny, zawsze pełny, a jak nie jest pełny, młody Messerschmidt zawsze zdąży go jakimś cudem napełnić – kieliszek do kieszeni marynarki i pozornie spokojnie, pozornie jak gdyby nigdy nic, siedzi dalej za stołem.
Pomiędzy naciśnięciem przez księdza Kubalę mosiężnej klamki a otwarciem drzwi upada komunizm, mija moje dotychczasowe życie, Polska odzyskuje niepodległość, umiera dziadek Jan Nepomucen, zmienia się mapa Europy, stare numery „Playboya" i niedościgłe rysunki Esmeraldy Dorsz rozlatują się w strzępy. Zmienia się tysiąc rzeczy. Nie tylko w Granatowych Górach, ale w ogóle na ziemiach polskich nie ma już peweksów, nikt już przeto nie pije peweksowskich trunków, pić obecnie można co dusza zapragnie. Najczęściej dusza pragnie whisky irlandzkiej, szkockiej, amerykańskiej albo – tak jest – gorzkiej żołądkowej. Repertuar ruskich kawałków ulega wymownemu poszerzeniu: Biczewska śpiewa teraz – na osobiście przeze mnie kupionym na Stadionie kompakcie – romanse sławiące odwagę białych oficerów, biesiadnicy lubią też w odpowiednio późnych fazach imprezy wznosić toasty przy błatnych pieśniach Sklara i Sukaczowa.
Zmienia się tysiąc rzeczy, ale dalej jest jak dwadzieścia lat temu.
Dalej jest jak dwadzieścia lat temu – nie dlatego, że transmisja, którą mój ojciec odbiera na parapecie dwunastego albo piętnastego piętra – jest konsekwentnie utrzymana w nostalgicznej tonacji sepiowych wspomnień z czasów stanu wojennego, i nie dlatego, że wielkie przemiany historyczne docierają do naszej kuchni żółwim krokiem. Dalej jest jak dwadzieścia lat temu dlatego, że literatura ma moc wskrzeszania zmarłych.
Ksiądz Kubala pojawia się w drzwiach, wygłasza rytualne, najeżone czasownikami zagajenie: Idę, patrzę, widzę: świeci się, myślę sobie: wpadnę… Tym bardziej, myślę sobie, wpadnę – dodaje teatralnym szeptem – że mam panom do zakomunikowania arcydyskretną wiadomość – rozgląda się konspiracyjnie po kątach, dokładnie lustruje szczelność okna i śmiertelnie poważnym spojrzeniem sunie po twarzach biesiadników. – Mam panom do zakomunikowania arcydyskretną wiadomość: wszystko wskazuje, iż do Granatowych Gór przybędzie z krótką potajemną pielgrzymką Ojciec Święty.
– Co znaczy potajemną! Co znaczy z potajemną pielgrzymką! – dopytuje się gorączkowo młody Messerschmidt.
– Nie bądź pan większym dzieckiem, niż pan jest – w głosie doktora Swobodziczki niczego nie ma poza sceptycyzmem. – Nie bądź pan większym, a raczej mniejszym dzieckiem, niż pan jest. Nie ma sensu dociekać atrybutów faktu, jak faktu nie ma. Nie ma co dochodzić, jaka to nowina, jak nowina brednia. I to stara brednia. Setny raz słyszę, że papież ma do nas przyjechać i tyle mi z tego słuchania co jemu z przyjazdu: nic.
– Tym razem wiadomość jest niezawodnie pewna – ksiądz Kubala albo faktycznie niezawodnie zna nowinę, albo niezawodnie umie łamać sceptycyzm doktora. Nie
zwraca na niego uwagi, mówi tak, jakby w najmniejszym stopniu nie zależało mu na przekonaniu odwiecznego antagonisty. Głoszę nowinę tak dalece donioślejszą od twojego niedowiarstwa, że nawet sekundy nie zmitrężę, by z twoim niedowiarstwem się borykać. Czyń co chcesz, wierz albo nie wierz, my nad twoją wiarą albo niewiarą w kontekście rzeczy, które się dokonują, nie będziemy się zatrzymywać. Tak mniej więcej, jak sądzę, mógłby w tej sprawie się wypowiadać głos wewnętrzny księdza Kubali, taka w każdym razie była jego polemiczna strategia.
– Tym razem wiadomość jest niezawodnie pewna – powtarza spokojnie, a nawet niedbale. – Najprawdopodobniej Ojciec Święty jest już w drodze, to znaczy nie tyle On sam jest już w drodze, co są w drodze jego wysłannicy. W gruncie rzeczy wszystko, o czym mówię, nie tyle się zdarzy, co już się dzieje. Panowie… Bracia drodzy… – ksiądz wstaje z miejsca i mówi wibrującym głosem: – Panowie! Bracia drodzy! Potajemna pielgrzymka Jana Pawła II do Granatowych Gór już się rozpoczęła.