Выбрать главу

Z bliska wszystko jest nudne, ale nic nie jest tak nudne, jak czekanie na to, co z bliska okaże się nudne.

Cztery dziewczyny ględziły niepoczytalnie, po szczegółowym omówieniu dziejów utraty dziewictwa przez tę, która utraciła dziewictwo dwa tygodnie temu, co rzecz jasna niedziewicy dało pretekst do rozległych i detalicznych wspomnień – u jednej z dwu w tym gronie real virgin nastąpiła reakcja skrajna: nieskończony wylew gorzkich żalów wzmożonych najwyraźniej brakiem perspektyw na rychłą zmianę istniejącego stanu rzeczy. Nie mogłem słuchać tych ekshibicjonistycznych bredni, próbowałem się zająć czym innym, ale nie bardzo było czym, w kącie dogorywał nad kuflem piwa samotny alkoholik, w chińskiej restauracji sześciu Wietnamczyków gadało słyszalnie, ale niezrozumiale, w galerii sztuki było pustawo, w szmateksie trwała klasyczna pantomima: dziewięcioosobowy doskonale wyćwiczony kobiecy zespół melodyjnym i perfekcyjnie zgodnym ruchem zanurzał, wynurzał, unosił w górę, opuszczał w dół i z powrotem zanurzał ramiona w stertach secondhandowych kreacji, w końcu zatrzymałem uwagę na tym, co działo się przy sąsiednim stoliku.

Przy sąsiednim stoliku, czyli na biegunie. Tak jest: słynne sąsiednie stoliki są biegunami, nieznanymi lądami, a może nawet nie odkrytymi ciałami niebieskimi moich warszawskich tras. Zapisany już prawie do połowy „Dziennik wypraw" nie jest, rzecz jasna, bezwzględnie szczerym reportażem z krainy sąsiednich stolików, ale są w nim takie rozdziały. Przy sąsiednim stoliku wysoka ciemnowłosa trzydziestka monotonnie rugała łysiejącego czterdziestolatka. Jak z rugania wynikało, pomimo licznych napomnień od miesięcy, a może nawet od lat nie był on w stanie oddać do reperacji albo kupić nowego odtwarzacza wideo.

– Gdyby chodziło tylko o mnie, pal licho. Ja mogę nie nagrywać. Od dawna nie nagrywam ani „Zwierzęcych detektywów", ani „Pocztówek z dziczy", ani „Świata zwierząt", ani „Królestwa roślinożerców", ani „Weterynarii przyszłości", ani w ogóle niczego z „Animal Planet". Nie nagrywam, bo nie mogę. Dobrze wiesz, że się tym interesuję i że traktuję te sprawy poważnie. Dobrze wiesz i olewasz mnie totalnie. Ale tu chodzi nie tylko o mnie. Jakby chodziło tylko o mnie, byłabym doprawdy zaskoczona, gdybyś cokolwiek zrobił. Nawiasem mówiąc – głos ciemnowłosej trzydziestki powoli szedł w górę – pół roku temu ciebie prosiłam, żebyś się dowiedział, ile zwierząt zginęło pod gruzami World Trade Center. Psów konkretnie. Ile tam zginęło psów ratowniczych? No? – czterdziestolatek nawet nie podniósł głowy – No i co? Pytam! Dowiedziałeś się? Powinieneś się był dowiedzieć, przecież masz niezmiernie rozległe możliwości.

Opierniczany łysol jadł zupę grzybową i znad tej zupy burknął prawie niesłyszalnie:

– Sprawdzałem w Internecie, nie ma na ten temat żadnych danych.

– Akurat, akurat – czcicielka zwierząt zaniosła się sztucznym śmiechem. – Akurat sprawdzałeś! W ogóle nie sprawdzałeś! A jakbyś sprawdzał, to byś sprawdzał koty!

Przede wszystkim koty! Koty byś sprawdzał! Psy ciebie w ogóle nie obchodzą! Swoją drogą ciekawa jestem, ile tam było kotów? No, ciekawa jestem, ile kotów zginęło pod gruzami World Trade Center?

Łysol jakby przyłapany na gorącym uczynku i zarazem dotknięty do żywego wpierw opuścił – prawie na dno talerza – następnie z majestatem uniósł głowę i powiedział z godnością:

– Tam nie było ani jednego kota. W ogóle żadnych kotów tam nie było. Skąd…

– A pewnie, że tam nie było żadnych kotów! – tryumfowała trzydziestka. – Faktycznie, skąd tam koty! Widziałeś kiedyś w życiu ratowniczego kota? Widziałeś, żeby kiedyś jakiś kot ludzi pod gruzami odnajdował? Puść swojego spaślaka na gruzy, zobaczysz, ilu ludzi wydobędzie! Pies… pies całkiem co innego…

– Na jakie gruzy? – pytał słaby głosem zaszczuty niezguła – Na jakie gruzy ja mam mojego kota wysyłać…?

Sytuacja stawała się nie do zniesienia, z jednej strony popleczniczka psów zwyczajnie pastwiła się nad kociarzem, z drugiej sama nie wytrzymywała napięcia, głos jej zaczął się łamać, łzy pokazały się w oczach, w poszukiwaniu chusteczki sięgnęła po torebkę. Najwyraźniej szykowało się wielkie opłakiwanie psich ofiar ataku na Amerykę – jak na mnie za dużo.

Wróciłem do słuchania czterech dziewczyn w klubie Davos. Ale cztery odległe o kilkaset metrów gwiazdy dalej nie dawały luzu paranoi, nie było już wprawdzie słychać krwawych detali, swoją drogą chyba tylko kobiety potrafią opowiadać o seksie, tak jakby prowadziły bezpośrednią transmisję ze stołu operacyjnego, facet stawia zawsze jakieś rubaszne albo komiczne, albo nawet chamskie, ale cudzysłowy. Cztery laski zakończyły, jak mówię, swoje obfitujące w anatomiczne szczegóły i dosadne porady (to, jak szeroko masz nogi, nie ma nic do rzeczy) relacje, ale jak to w życiu, popadły ze skrajności w skrajność. Roztkliwiały się teraz czułostkowo nad swoją wieloletnią przyjaźnią. Wszystkie były z Tarnobrzega, wszystkie chodziły przez całą podstawówkę i liceum do jednej klasy, wszystkie po maturze wylądowały w Warszawie i chociaż tu już razem ani nie studiowały, ani nie pracowały (jedna – jak się miało niebawem okazać – pracowała wręcz bardzo osobno), to przecież dalej we czwórkę się spotykały, we czwórkę imprezowały, we czwórkę spędzały weekendy, we czwórkę na święta do Tarnobrzega wyjeżdżały i wszystko wskazywało na to, że innego życia niż we czwórkę nie chciały. – Zawsze będziemy razem – mówiła przed chwilą jeszcze rozhisteryzowana, a teraz już całkiem opanowana real virgin – to jest jasne, nie musimy wychodzić za mąż, bo tak jak jest, jest dobrze i lepiej nie będzie, a nawet jak kiedyś powychodzimy za mąż, to też będziemy razem, ale to będzie kiedyś, a ja mam jedno małe pytanie do tego, co jest teraz: Dziewczyny, dlaczego my razem nie obchodzimy Wigilii? Dlaczego we czwórkę nie jemy kolacji wigilijnej?

Można powiedzieć, że wyjątkowo ciężka służba trafiła mi się tego dnia. Charakterystycznej, bo rytualnie wyzwolonej z okowów gramatyki rozmowy biznesowej dalej nie było nigdzie w pobliżu słychać, alkoholik w kącie zamówił kolejne piwo, do antykwariatu wkroczyła spowita w czernie kobieta koło pięćdziesiątki i powtarzała w koło, i nie była w stanie wyhamować pytania: – Czy jest coś Freuda albo Kanta? Czy jest coś Freuda albo Kanta? Czy jest coś Freuda albo Kanta? W biurowej części salonu Mercedesa wszczął się jakiś rejwach, nie chciało mi się dokładnie dowiadywać, o co idzie.

W mulistym poczuciu, iż muszę wybierać pomiędzy panelem czterech tarnobrzeżanek poświęconym analizie powodów, dla których nie spędzają razem Wigilii, a dalszym wysłuchiwaniem pretensji psiary do kociarza, wybrałem mniejsze zło, czyli to drugie. Ciemnowłosa trzydziestka miała jeszcze ślady łez na policzkach, ale w ogólnych zarysach była już spokojniejsza, w każdym razie ewidentnie mniej było w tym, co mówiła, agresji, zdecydowanie więcej perswazji. Przynajmniej tak mi się na pierwszy – dobrze, nie oszczędzę wam tej stylistycznej makabry – rzut ucha wydawało. Boleśnie się myliłem. Faktycznie zły dzień, zły dzień miałem w barze Pod Walecznym Hektorem.

– Wybaczam ci, rozumiesz, ja ci wybaczam – mówiła na pozór pogodzona z losem psiara – w każdym razie ja w moim imieniu mogę ci wybaczyć. Ale przecież dobrze wiesz, że nie chodzi o mnie. Ja się obejdę bez „Animal Planet". Raz obejrzę i mi wystarczy, najciekawsze rzeczy zapamiętam, pamięć, chwała Bogu, jeszcze mi dopisuje. Oczywiście – głos jej znów na moment zadrżał, ale tylko na moment – nieraz chętnie bym sobie coś nagrała, ale powtarzam ci, ja się mogę obejść. Wiesz, że chodzi o mamę. Wiesz, że mama tysiąc razy prosiła, żeby jej nagrywać. Wiesz, że to, że ona ma wideo, i to wideo sprawne, tak – powtórzyła z naciskiem – sprawne wideo, to nie jest argument, bo mama nie umie obsługiwać. To znaczy umie odtwarzać, nie umie nagrywać. Nie umie, trudno, wielu ludzi nie umie, sama nauczyłam się z trudem, a mama ma swoje lata. Ale odtwarzać umie i to już jest niemało. Tysiąc razy prosiła, żeby jej tylko nagrywać, a już odtwarzać będzie sobie sama, a my nigdy jej nic nie nagrywaliśmy, nie nagrywaliśmy, nawet jak sprzęt jeszcze działał.

Pomyślałem w pierwszej chwili, że pewnie matka trzydziestki, podobnie jak matka Konstancji, jest maniaczką teleturniejów, ale szło o co innego.

– Teraz to już naprawdę szkoda gadać – odwróciła głowę, ciemne mocne włosy na chwilę przesłoniły jej czoło i oczy, a gdy po chwili się wyprostowała, wierzcie mi: zadrżałem, spod woalu wyłoniła się nie twarz, ale wykrzywiona w ohydnym grymasie maska nienawiści.

– I proszę cię o jedno – cedziła z wściekłością i nachylała się nad stołem w kierunku swego coraz bardziej, a może nawet coraz śmiertelnie} przerażonego partnera – i proszę cię o jedno, nie mów mi, że matka jest wariatką, i że nie wolno dla niej nagrywać kaset, bo narobi poruty. Raz się jej coś przywidziało i co wielkiego się stało? Nic. Sprawdzili gościa i tyle. Takie ma hobby i takie ma marzenie. Ludzie mają różne marzenia i różne hobby. Ja mam hobby: zwierzęta, matka ma hobby: przestępczość. Jakby wszyscy mieli takie hobby, toby wokół tyle zła nie było. A zresztą uważaj, jak chcesz. Uważaj moją matkę za wariatkę – grymas nienawiści ustępował z wolna z jej twarzy, ale i ona sama, że tak powiem, ustępowała pola, podnosiła się z miejsca, brała z oparcia krzesła leżący tam płaszcz, wdziewała go na ramiona. – Tak! Mówię głośno, nie, nie mówię: krzyczę, żeby wszyscy mnie słyszeli – i faktycznie zaczynała wrzeszczeć na całą salę. – Niech wszyscy słyszą! Moja matka jest wariatką! Ogląda w telewizji 997 i potem na mieście oskarża Bogu ducha winnych ludzi! Moja matka świruje! Ogląda w telewizji program policyjny i wszędzie widzi bandziorów! – Ciemnowłosa, głęboko nieszczęśliwa trzydziestolatka szła w kierunku wyjścia, płakała, darła się jak opętana, nikt na nią wszakże nie zwracał uwagi, ludzie udawali, że niczego nie widzą i niczego nie słyszą, tak było już od ładnych paru minut. Ładnych parę minut temu do holu biurowej części salonu Mercedesa wkroczyło trzech napompowanych sterydami byków. Najbardziej napompowany wprawnym ruchem objął od tyłu siedzącego na jednym z licznych klubowych foteli i zaczytanego w „Przeglądzie Sportowym" ochroniarza za szyję, drugą ręką nagle przystawił mu do krtani, wydobyty nie wiadomo skąd, chyba z rękawa, nóż, pozostali dwaj działali metodycznie i spokojnie.