Выбрать главу

Tylko swemu przeklętemu szczęściu zawdzięczasz to, że nie zabili cię od razu, jak tylko cię zobaczyli — stwierdził jego intelekt i na to już nie było odpowiedzi.

Oczywiście, wszyscy mieszkańcy Domu Zove przyzwyczaili się do wyglądu Falka, a goście przybywali rzadko i byli ostrożni w wyrażaniu swych spostrzeżeń, tak że nigdy nie był zmuszony do zastanawiania się nad tym, jak bardzo pod względem fizycznym różni się od innych. Teraz po raz pierwszy uświadomił sobie, że obcy spoglądający w jego twarz nigdy nie zobaczyli w niej twarzy człowieka.

Ten zwany Drehnemem bał się go i uderzył dlatego, że się bał i że budził w nim wstręt, ponieważ był dla niego obcy, potworny, niewytłumaczalny.

To było tylko to, co Zove usiłował mu powiedzieć, kiedy ostrzegał go tak poważnie i niemal czule: „Musisz iść sam, możesz iść tylko sam”.

Teraz nie pozostało nic, tylko spać. Ułożył się, jak mógł najwygodniej, na najniższym stopniu, gdyż klepisko było wilgotne, i zamknął oczy odgradzając się od zewnętrznej ciemności.

Jakiś czas później obudziły go myszy. Biegały tu i tam z ledwo słyszalnym chrobotem — zig-zag dochodzące z ciemności — i szeptały: „Źle zabijać to źle zabijać halo haalllooo nie zabijaj nas nie zabijaj nas”.

— Zabiję — ryknął Falk i wszystkie myszy zamilkły. Trudno było mu znowu zasnąć, choć być może trudne było to, że nie był pewien, czy śpi, czy czuwa. Leżał i zastanawiał się, czy na zewnątrz jest dzień czy noc; jak długo będą trzymali go tutaj i czy mają zamiar go zabić; czy użyją tego środka znowu, aż zupełnie zniszczą mu umysł; a nie tylko wedrą się weń; ile czasu trzeba, aby pragnienie zmieniło się z dolegliwości w katusze; jak najlepiej łowić w ciemności myszy bez przynęty i łapki i jak długo można przeżyć na diecie z surowych myszy.

Kilka razy, aby odegnać od siebie te myśli, na nowo przeszukiwał piwnicę. Znalazł wielką postawioną na sztorc beczkę czy kadź i serce zabiło mu nadzieją, lecz dźwięczała głucho, gdy macał wokół niej, podrapał sobie ręce o wyłamane deski przy dnie. Nie znalazł innych schodów ani drzwi w tej swej ślepej wędrówce wzdłuż nie kończących się, niewidocznych ścian.

Stracił w końcu orientację i nie mógł odnaleźć schodów. Usiadł w ciemności na ziemi i wyobraził sobie padający gdzieś w lesie na szlaku jego samotnej wędrówki deszcz, szare światło i szept kropel w gałęziach drzew. W myślach powtórzył to wszystko, co pamiętał ze Starego Kanonu, sam początek początków:

Droga, którą zdążasz nie jest Drogą wieczną…

Po jakimś czasie usta mu tak wyschły, że spróbował polizać klepisko, czując bijącą od niego chłodną wilgoć, lecz do języka przywarł tylko suchy pył. Myszy przemykały niekiedy tuż obok niego, szepcząc w ciemności.

Daleko w głębi długich korytarzy czerni szczęknęły rygle, zadźwięczał metal — jasny, przeszywający brzęk światła. Światło…

Niewyraźne kształty i cienie, łuki sklepień, belki, jakieś otwory wyłoniły się i majaczyły w ciemnej przestrzeni wokół niego. Z wysiłkiem stanął na nogach i ruszył chwiejnym biegiem w kierunku światła.

Dochodziło z niskich drzwi, przez które, kiedy się do nich zbliżył, zobaczył wierzchołki pagórków, korony drzew i zaróżowione wieczorne lub poranne niebo, które oślepiło jego oczy jak południowe słońce w bezchmurny letni dzień. Zatrzymał się przed progiem nie tylko dlatego, że niemal oślepł, ale i dlatego, że tuż za drzwiami stała nieruchoma postać.

— Wychodź — odezwał się cichy, ochrypły głos, głos wielkiego mężczyzny, Argerda.

— Czekaj. Nie widzę jeszcze.

— Wychodź. I nie zatrzymuj się. Nie odwracaj nawet głowy, bo inaczej zamiast niej zostanie ci na karku kupka żużlu.

Falk wszedł w drzwi, lecz znowu się zawahał. Jego umysł, dotychczas pogrążony w ciemności, teraz znowu zaczynał pracować. Jeśli puszczają go wolno, myślał, może to znaczyć, że boją się go zabić.

— Ruszaj!

Zaryzykował.

— Nie bez mojego plecaka — powiedział cichym głosem, który ledwo wydobył się z suchego gardła.

— To jest laser.

— Równie dobrze możesz użyć go teraz. Nie przejdę przez kontynent bez broni.

Tym razem to Argerd był tym, który się zawahał. W końcu głosem przechodzącym niemal w pisk wrzasnął do kogoś:

— Gretten! Gretten! Znieś na dół rzeczy obcego!

Przez jakiś czas nic się nie działo. Falk stał w ciemności tuż przed progiem, Argerd, nieruchomy, tuż za nim. Jakiś chłopiec zbiegł po porosłym trawą zboczu widocznym przez drzwi, cisnął plecak Falka i zniknął.

— Podnieś to — rozkazał Argerd i Falk posłuchał, wychodząc z cienia w światło. — A teraz zabieraj się.

— Czekaj — mruknął Falk klękając i pospiesznie przejrzał poprzerzucane rzeczy w rozpiętym plecaku. — Gdzie moja książka?

— Książka?

— Stary Kanon. Zwykła książka, nie elektroniczna…

— Myślisz, że pozwolilibyśmy ci stąd z nią odejść? Falk osłupiał.

— Czy Kanony Człowieka nabiorą dla was znaczenia, jeśli je przeczytacie? Dlaczego ją zabrałeś?

— Nie wiesz i nigdy nie dowiesz się tego, co my wiemy, a jeśli zaraz stąd nie odejdziesz, odetnę ci laserem ręce. Wstawaj i idź prosto przed siebie, ruszaj! — W głosie Argerda znów pojawił się piskliwy ton i Falk uświadomił sobie, że omal nie przekroczył granicy. Dostrzegł strach i nienawiść bijące z topornie ciosanej, inteligentnej twarzy Argerda, poczuł, że te same emocje udzielają się i jemu, więc pospiesznie zapiął plecak, wyminął wielkiego mężczyznę i ruszył pod górę trawiastym zboczem wznoszącym się od drzwi piwnicy. To było światło zmierzchu — słońce dopiero co zaszło. Szedł prosto w nie. Cienka, elastyczna taśma czystej niepewności zdawała się łączyć tył jego głowy z końcem lufy laserowego miotacza w ręce Argerda i rozciągała się coraz bardziej, w miarę jak odchodził. Przeszedł przez zarośnięty zielskiem trawnik, przez most z luźnych desek przerzucony nad rzeką, a potem skierował się w górę ścieżką wiodącą wśród pastwisk i dalej wśród sadów. Wszedł na szczyt wzgórza. Rzucił okiem za siebie, by zobaczyć ukrytą dolinę taką, jaką zobaczył ją po raz pierwszy: wypełnioną złotym wieczornym światłem, słodką i spokojną, wysokie kominy domu sterczące ponad odbijającą niebo rzeką. Potem podążył w mrok lasu, gdzie królowała już noc.

Spragniony i głodny, zły i przygnębiony Faik widział siebie idącego przez Wschodni Las bez określonego celu i bez żadnej nadziei na przyjazne ognisko gdzieś po drodze, które przerwałoby uciążliwą, dziką monotonię jego wędrówki. Nie mógł szukać drogi, przeciwnie — musiał unikać wszystkich dróg i kryć się przed ludźmi i ich siedzibami jak każde inne dzikie zwierzę. Tylko jedna rzecz pocieszała go trochę — oprócz potoku, gdzie zaspokoił pragnienie, i paru kęsów żywności z plecaka — a była to myśl, że chociaż sam sprowadził na siebie kłopoty, to jednak nie ugiął się pod nimi. Udało mu się nastraszyć uczłowieczonego dzika i zezwierzęconego człowieka w ich własnych siedzibach. Napełniło go to otuchą: znał siebie tak mało, że wszystko, czego dokonał, było również aktem samopoznania, i wiedząc, jak bardzo brakuje mu tej wiedzy o sobie, był zadowolony dowiadując się, że przynajmniej nie brak mu odwagi. Napił się, zjadł, napił się znowu, a potem ruszył dalej w świetle księżyca, nikłym, a jednak wystarczającym dla jego oczu, dopóki nie pozostawił dobrej mili nierównego terenu między sobą a Domem Strachu, jak w myślach go nazywał. Potem, wyczerpany, ułożył się do snu na skraju niewielkiej polany, nie rozpalając ogniska ani nie budując szałasu; leżąc wpatrywał się w skąpane w księżycowym blasku zimowe niebo. Nic nie mąciło ciszy oprócz powtarzających się co jakiś czas dalekich pohukiwań polującej sowy. I ta samotność wydała mu się kojąca i błogosławiona po wypełnionej głosami i mysią bieganiną ciemnej, więziennej piwnicy Domu Strachu.