Ken Kenyek przemówił do niego, już nie skrzypiącym szeptem, lecz w wyraźnej, wygodnej myślomowie:
— Tak, teraz jest wszystko w porządku, to dobrze, wspaniale. Czy to nie miło, że w końcu się dostroiliśmy?
— Niezwykle miło — zgodził się Ramarren.
— W rzeczy samej. Pozostaniemy zestrojeni i wszystkie nasze kłopoty skończą się. Zatem odległość wynosi sto czterdzieści dwa lata świetlne, a to znaczy, że twoje Słońce musi być jednym z konstelacji Smoka. Jak brzmi jego nazwa w lingalu? Nie, w porządku, wiem, że nie możesz tego powiedzieć ani przekazać. Eltanin, prawda? Tak się nazywa twoje Słońce?
Ramarren nie odpowiedział w żaden sposób.
— Eltanin, Oko Smoka, tak, wspaniale. Inne, które braliśmy pod uwagę, leżą nieco bliżej: To zaoszczędzi nam niemało czasu. Niemal…
Potoczysta, wyraźna, szydercza, kojąca myślomowa urwała się nagle i Ken Kenyek drgnął konwulsyjnie; jednocześnie to samo uczynił Ramarren. Shinga targnął się w kierunku tablicy kontrolnej stratolotu, potem z powrotem. Pochylił się dziwnie, zbyt mocno, jak zawieszona na sznurkach marionetka, a potem nagle osunął się na podłogę i pozostał tam z uniesioną, bladą, piękną twarzą, zesztywniały.
Orry, wyrwany z błogiej drzemki, wytrzeszczył oczy:
— Co z nim? Co się stało?
Nie otrzymał odpowiedzi. Ramarren stał, tak samo sztywny jak leżący, a jego niewidzące oczy utkwione były w oczach Shinga. Kiedy w końcu poruszył się, przemówił w języku, którego Orry nie znał. Potem, z trudem, powiedział w lingalu:
— Zatrzymaj statek.
Chłopiec przyglądał mu się z otwartymi ustami:
— Co się stało Lordowi Ken, prech Ramarren?
— Ruszaj! Zatrzymaj statek!
Mówił w lingalu bez akcentu z Werel, stosując łamaną formę używaną przez miejscowych tubylców. Chociaż język był prawie niezrozumiały, to jednak natarczywość wezwania i autorytatywny ton wystarczyły. Orry posłuchał. Maleńka szklana bańka zawisła bez ruchu pośrodku ogromnej czary oceanu, na wschód od słońca.
— Prechna, czy…
— Zamilcz!
Cisza. Ken Kenyek leżał bez ruchu. Napięcie widoczne w całej postaci Ramarrena powoli nikło.
To, co wydarzyło się na mentalnej scenie pomiędzy nim a Ken Kenyekiem, było czymś w rodzaju zasadzki w zasadzce. W rzeczywistości wyglądało to następująco: Shinga napadł na Ramarrena sądząc, że zniewala jedną osobę, i z kolei sam został zaskoczony przez drugiego człowieka, inny umysł czający się w zasadzce — Falka. Tylko na sekundę Falk był w stanie przejąć kontrolę, i to wyłącznie przez zaskoczenie, lecz to wystarczyło w zupełności, aby uwolnić Ramarrena spod kontroli. Skoro tylko się uwolnił — podczas gdy umysł Ken Kenyeka wciąż był dostrojony do jego umysłu i bezbronny — Ramarren przejął kontrolę. Poświęcił wszystkie swe umiejętności i całą moc, aby umysł Ken Kenyeka pozostał związany z jego umysłem, bezradny i powolny, tak jak jego własny był chwilę przedtem. Lecz jego przewaga utrzymywała się: wciąż był kimś o dwóch umysłach i podczas gdy Ramarren utrzymywał Shinga w stanie bezradności, Falk mógł myśleć i działać.
To była szansa, właśnie ta chwila — innej mogło nie być. Falk zapytał głośno:
— Gdzie znajduje się światłowiec gotowy do lotu? Było czymś niezwykłym słyszeć, jak Shinga odpowiada swym szepczącym głosem, i wiedzieć — przynajmniej ten jeden raz wiedzieć absolutnie i z całą pewnością — że nie kłamie.
— Na pustyni, na północny zachód od Es Toch.
— Czy jest strzeżony?
— Tak.
— Przez strażników?
— Nie.
— Zaprowadzisz nas tam.
— Zaprowadzę was tam.
— Prowadź stratolot według jego wskazówek, Orry.
— Nie rozumiem, prech Ramarren, czy…
— Opuścimy Ziemię. Teraz. Przejmij stery.
— Przejmij stery — powtórzył cicho Ken Kenyek. Orry posłuchał, obierając kurs wedle instrukcji Shinga. Na pełnej szybkości stratolot wystrzelił ku wschodowi, jednak wciąż zdawał się zawieszony pośrodku niezmiennej półkuli nieba i morza, ku krańcom której, za nimi, powoli opadało słońce. Potem ujrzeli Zachodnie Wyspy, zdające się pędzić ku nim ponad pomarszczoną, błyszczącą krzywizną morza; za nimi pojawiły się białe, ostre szczyty wybrzeża, zbliżyły się i przemknęły pod stratolotem. Znajdowali się teraz nad ciemnobrązową pustynią, pociętą pasmami jodłowych, pełnych żlebów wzgórz, rzucających długie cienie na wschód. Wciąż kierując się szeptanymi wskazówkami Ken Kenyeka Orry zmniejszył prędkość, okrążył jedno z górzystych pasm, przestawił urządzenia sterownicze na automatyczne naprowadzanie radiolatarni i pozwolił, aby stratolot sam wylądował. Mur martwych gór wzniósł się i otoczył ich, kiedy siadali na szarawej, pokrytej cieniami równinie.
Nie było widać żadnego kosmoportu, lądowiska, dróg czy budynków, tylko jakieś niewyraźne duże kształty drżące jak miraże unosiły się ponad piaskiem i suchymi bylicami u stóp ciemnych górskich zboczy. Falk wpatrywał się w nie, nie mogąc ich wyraźnie zobaczyć, i to Orry był tym, który powiedział wstrzymując oddech:
— Gwiazdoloty.
Były to międzygwiezdne statki Shinga, ich flota lub jej część, ukryte pod rozpraszającymi światło sieciami. Te, które Falk zobaczył najpierw, były mniejsze od tych, które początkowo wziął za podnóża gór…
Stratolot osiadł łagodnie obok maleńkiej, rozpadającej się, pozbawionej dachu chaty ze zbielałych i spękanych od uderzeń pustynnego wiatru desek.
— Co to za chata?
— Wejście do podziemi znajduje się tuż przed nią.
— Czy są tam komputery obsługi naziemnej?
— Tak.
— Czy któryś z tych małych statków jest gotowy do lotu?
— Wszystkie są gotowe. Są to przeważnie automatyczne statki obronne.
— Czy któryś z nich przystosowany jest do ręcznego pilotażu?
— Tak. Ten przeznaczony dla Har Orry’ego.
Podczas gdy Ramarren w dalszym ciągu trzymał umysł Shinga w telepatycznym uścisku, Falk polecił mu zaprowadzić ich do statku i pokazać komputery pokładowe.
Ken Kenyek posłuchał od razu. Falk-Ramarren nie spodziewał się, że będzie tak uległy: kontrola mentalna miała swe granice, tak samo jak normalna sugestia hipnotyczna. Dążenie do zachowania własnej osobowości często opiera się nawet najsilniejszej kontroli i czasami niweczy w całości dostrojenie dwóch umysłów, jeśli jeden z nich stara się narzucić drugiemu coś, co jest całkowicie sprzeczne z jego hierarchią wartości. Lecz zdrada, do której zmusił Ken Kenyeka, najwidoczniej nie wywołała w tamtym żadnego instynktownego oporu; zaprowadził ich na statek i posłusznie odpowiadał na wszystkie pytania Falka-Ramarrena, potem poprowadził ich z powrotem do walącej się chaty i na rozkaz Falka-Ramarrena, używając ukrytych przekaźników i sygnału telepatycznego, otworzył zapadnię ukrytą w piasku przed drzwiami. Weszli w tunel, który się przed nimi pojawił. Przed wszystkimi podziemnymi drzwiami, urządzeniami kontrolnymi, ekranami ochronnymi Ken Kenyek dawał właściwy sygnał lub odzew i w ten sposób doprowadził ich w końcu do położonych głęboko pod ziemią pomieszczeń, zabezpieczonych przed wszelkim atakiem, kataklizmem czy złodziejami, gdzie znajdowały się urządzenia automatycznej kontroli lotu i komputery nawigacyjne.
Minęła już dobra godzina od czasu, kiedy Ramarren przejął kontrolę nad Shingą. Ken Kenyek, zgodny i posłuszny, chwilami przypominający Falkowi biedną Estrel, stał przy nim zupełnie nieszkodliwy — nieszkodliwy tak długo, jak długo Ramarren utrzymywał jego mózg pod całkowitą kontrolą. Z chwilą rozluźnienia kontroli choć na chwilę Ken Kenyek mógłby przesłać telepatyczne wezwanie do Es Toch, jeśli wystarczyłoby mu na to sił, lub włączyć jakiś alarm, a wtedy i inni Shinga albo ich wykonawcy zjawiliby się tutaj w przeciągu kilku minut. A Ramarren musiał rozluźnić kontrolę, gdyż aby myśleć, potrzebny mu był jego własny umysł. Falk bowiem nie umiał zaprogramować w komputerze podświetlnego kursu na satelitę Słońca Eltanin, na Werel. Tylko Ramarren mógł to uczynić.